Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

niedziela, 27 października 2019

Jesień w Beskidach Zachodnich

fot. Pim

Idę uśpionymi uliczkami starówki. W wilgotnych powierzchniach chodników odbijają się światła latarni. Jest chwilę przed szóstą. Nie mijam prawie nikogo. o tym, że ludzie są i żyją za murami kamienic informują mnie tylko zapachy docierające z kuchennych części ich domostw. Na rogu Kościuszki i Grunwaldzkiej uderza mnie woń smażonej cebuli. Myślę sobie, że to fajne aby wpleść w relację z wyjazdu. No tak, znowu ruszam w góry. Dźwigając plecak niespiesznie podążam na autobus do Krakowa. Tam jestem umówiony z Pimem...
Sześć godzin później wysiadamy w Tymbarku. Tam zaczynamy właściwą część naszej wędrówki. Dość mocno wieje, a przez obwodnicę przewalają się z hukiem auta. Na szczęście wiatr niesie prognozowaną poprawę pogody. Cel na dzisiaj to zdobycie Mogielicy i polana parę kilometrów za nią. Po stanie nawierzchni widać, że w ostatnim czasie sporo padało. Na naszym szlaku często napotykamy kałuże i błoto głębokie na parę centymetrów. Czasem wystarczy je przeskoczyć, czasem obejść, a czasem konieczne jest przebicie się na wprost. Na szczęście te zabiegi nas nie spowalniają specjalnie. Jedynym problemem zaczynają być moje buty. Mają mocno starty bieżnik a rodzaj gumy, z jakiego są wykonane podeszwy, nie bardzo chce trzymać na wilgotnych kamieniach gęsto zaścielających szlak.
Droga jak to w górach wiedzie czasem w górę, a czasem w dół. Mimo, że nie bardzo męczy, to nie cieszy jeszcze tak jakby się chciało. Krótka noc i stres przedwyjazdowy wyraźnie wpływają na moje odczucia. Już tak mam, że pierwszy dzień wyjazdu jest przytłumiony. Właściwie nie ma się czym przejmować. Kolejne dni przyniosą miłą rutynę i ukojenie. Wszystkie sprawy zredukują się do tego co tu i teraz, a istotne będzie to co pod nogą lub jak dobrze zorganizować sobie biwak. Takie nastawienie pozwala się nie przejmować brakiem frajdy na starcie...




Mogielicę mamy już za plecami. Z przyjemnością wszedłem na wieżę na jej szczycie, nawet pomimo, że zimny wiatr zgonił nas bardzo szybko na dół. Ale największe wrażenie zrobiła na nas Stumorgowa Polana leżąca u podnóża królowej Beskidu Wyspowego. Skąpana w popołudniowym słońcu i pokolorowana barwami jesieni zachwyciła nas obu. Aż żal, że musimy zostawić ją za sobą...

fot. pim

Bacówka, w której zatrzymaliśmy się na noc, jest mroczna i chłodna. Wszystkimi szparami dostaje się do niej wiatr. Całe szczęście tych otworów nie jest zbyt wiele. Na stole rozłożyliśmy nasze zapasy, a pomiędzy nimi buzuje palnik. Dziś kuchnia niemal włoska. Makaron z papryką i suszonymi pomidorami w okrasie z prawdziwej oliwy. Na przekąskę zaś mamy wędzony ser. W kącie za plecami na niewysokim podeście rozłożyliśmy nasze posłania. Egipskie ciemności drewnianej budy rozpraszają zawieszone pod sufitem czołówki. Niestety z chłodem możemy radzić sobie tylko przy pomocy ciepłej odzieży. A ja czuję, że moje ubranie zaczyna przegrywać tę walkę. Mimo wszystko wieczorna posiadówa jest nagrodą za całodzienny wysiłek związany z podróżą i wędrówką...


Poranek na biwaku jakby się nie starać  trwa mniej więcej dwie godziny. I to niezależnie od tego czy śpi się w bacówce czy w namiocie. Wszystkie czynności śniadaniowo-obozowe nie chcą być krótsze niż te obowiązkowe dwie godziny. Może to wszystko dlatego, że nie czujemy na plecach żadnego bicza zmuszającego nas do pośpiechu? Niespiesznie krzątamy się po pomieszczeniu robiąc śniadanie, a w między czasie powoli wrzucamy kolejne klamoty do plecaków lub fotografujemy wschód słońca. No właśnie, słońce podczas naszego przygotowania do wyjścia spokojnie wzbija się na niebo i zaczyna podkręcać temperaturę. To też ma wpływ na nasze tempo. Gdy jest zimno ogarnia mnie lekka apatia i dużo więcej siły muszę włożyć w sklarowanie obozowiska. Ciepło zaś ułatwia całą sprawę...


fot. Pim

fot. Pim

Sprawnie przelatujemy przez Jasień, by dalej spaść do Rzek na Przełęcz Przysłop. Tam pod sklepem robimy sobie drugie śniadanie. Droga tu była całkiem przyjemna i oferowała sporo widoków. Spotkaliśmy też paru turystów - wczoraj był tylko jeden. Właściwie nie przeszkadza nam pustka na szlaku. Po zgiełku miast, w których żyjemy na co dzień, jest ona, no właśnie jaka? Może oczyszczająca, a może kojąca lub bezpieczna? Sam nie wiem jak ją opisać. Wiem na pewno, że dobrze mi z nią w tych górach.


Na Gorc Kamienicki początkowo idziemy stokówką, później szlak ścina jej zakola, a później ją porzuca na dobre. Ja muszę stawiać ostrożnie stopy, wszystko przez moje niewydarzone buty. Mimo to cały czas idziemy sprawnie. Na grzbiecie podobnie jak wczoraj wita nas silny zimny wiatr. Polar przestaje chronić przed chłodem, a słońce nie grzeje na tyle, żeby nie przejmować się wiatrem. Zakładam wiatrówkę. Odbijamy ze szlaku do starej prywatnej bacówki. Chcemy ją obejrzeć pod kontem ewentualnego noclegu zimą. Chata bardzo przypada nam do gustu. Znajdujemy przy niej sprytny zbiornik na deszczówkę. Brak wody często jest zmorą tak wysoko położonych miejsc, a tu właściciele mądrze rozwiązali sprawę. Nawet gdy dłużej nie pada to pojemnik ma pewno około tysiąc litrów pojemności i powinien starczyć na bardzo długo...


Długie zejście do Ochotnicy doprowadza nas do niemniej długiego podejścia na Lubań. Jest już dość późno i przyjdzie nam kończyć wędrówkę po ciemku. Nabierając wysokości dopijamy resztki herbaty, którą zaparzyliśmy rano. Dobrze, że Michał dokupił wodę na stacji benzynowej w dolinie. Mozolnie zdobywamy wysokość - z Ochotnicy to niemal 750 m w górę. Przemy przed siebie mimo, że nie jesteśmy już tak rześcy jak choćby parę godzin temu. Michał częściej przystaje. Stromizny na podejściu dają w kość. Tak jak przewidywałem zapada noc. Droga szczęśliwie jest wyraźna i nie grozi pobłądzeniem. Za naszymi plecami zaczynają być widoczne światła Kotlin Nowotarskiej i Nowosądeckiej - jest ładnie. Widać też taflę Zalewu Czorsztyńskiego. W niej z kolei odbija się resztka słonecznej łuny z nad horyzontu. Teraz idziemy po gołoborzu. Dobiegają mnie klątwy Pima. Pomstuje na mądrali, którzy poprowadzili szlak na krechę a nie zakosami...
fot. Pim

fot. Pim, zaskoczył mnie jak prawdziwy Indianin - we śnie...

Sobotni poranek w bazie na Lubaniu wita nas ciepłem. Wczoraj gdy dotarliśmy na miejsce wiał bardzo mocny wiatr, który mimo znośnej temperatury sprawiał, że było chłodno. Dodatkowo za jego sprawą w bazie było głośno i hałasując wybudzał nas co jakiś czas. Teraz jest niemal sielsko. Można posiedzieć nad kubkiem kawy i spokojnie pogadać. Mamy towarzystwo do rozmowy. Nocował tu z nami Piotr - student z Łodzi. Na tych wszystkich porannych przygotowaniach schodzi nam niemal do dziesiątej trzydzieści, a przecież kawał drogi przed nami. No nic pewno znowu będziemy kończyli wędrówkę nocą. Zanim ruszymy w drogę, przez bazę przechodzi kilkoro turystów i jeden z nich zatrzymuje się w niej. Dopakowując plecaki rozmawiamy z nim o górach i obyczajach współczesnych turystów. Nadal jest nas trzech. Piotr ruszył już jakiś czas temu.
W końcu i na nas przychodzi pora. Strome zejście do Kluszkowiec zmusza do ciągłej czujności. Mimo, że nie padało na ścieżce zalega wilgoć. Trzeba ostrożnie stawiać stopy i ciągle szykować się na poślizg. Sprawia to, że idę trochę jak żołnierz oddziałów specjalnych w lesie - cały spięty i niemal za każdym razem badając podłoże stopą przed jej obciążeniem. Mimo to sprawnie tracimy wysokość. Dziś turystów jest już znacznie więcej. Mijamy kolejne grupki. No cóż, jest weekend. Zapowiadane ocieplenie faktycznie przychodzi i pozwala maszerować w krótkim rękawie. Znowu październik przynosi polską złotą jesień. Przed rokiem w Beskidzie Niskim mieliśmy podobną aurę. Na podejściach może nie jest przez to najprzyjemniej, ale za to można posiedzieć komfortowo na postojach, z czego korzystamy pod sklepem w Czorsztynie...
Schodzimy z Przełęczy Szopka. Mamy za sobą dość długie podejście z  Czorsztyna. Ja kiedyś już miałem okazję nim wędrować, a Pim zaliczył je pierwszy raz. Jednak nawet dla mnie perspektywa z jakiej na nie patrzyłem teraz zmieniła się po latach. Obaj dochodzimy do wniosku, że jest ono świetne na narty BC. Ale obecny odcinek już taki nie jest. Zejście do Sromowiec to kręte zakosy wykonane w formie schodów. O dziwo nie są one przeszkodą jak zazwyczaj na polskich szlakach ale pomocą. Stopnie są dość płaskie i nie wymuszają nienaturalnego ruchu kolan. Jest całkiem dobrze, a wisienką na torcie jest końcówka przed miejscowością. Wspaniały skalny wąwóz przywodzi na myśl te jurajskie. Po krótkim postoju przechodzimy na słowacką stronę po wiszącej kładce. Tam wyzłoconym brzegiem Dunajca ruszamy do Czerwonego Klasztoru. Dalej przez górski grzbiet idziemy do Lesnicy. Tu ponownie dochodzimy do wniosku, że stara stokówka jest wyborna na wypad narciarski. Umiarkowane stromizny, niezbyt ostre zakręty i ogólna szerokość drogi sprawia, że kodujemy w pamięci kolejne miejsce na zimową wyrypę. Poza tym z tej drogi są wspaniałe widoki na pasmo Trzech Koron i Sokolicy. Z tej perspektywy są monumentalne...






fot. Pim

Biwak rozkładamy nieco poniżej granicy ale jeszcze po Słowackiej stronie. Przy niewielkiej wiatce jest spora łąka dobra do tego celu. W wiacie spotkaliśmy dwóch chłopaków ze Szczawnicy. Wpadli tu na posiadówę przy piwie. To co robimy, tak rozkładanie namiotu jak i w ogóle nasza wędrówka, budzi w nich wielką ciekawość. Okazuje się, że mieszkańcy gór słabo je znają. Mimo, że to nie pierwsza taka sytuacja dla mnie, to budzi moje zdziwienie. Mieć góry na wyciągnięcie ręki i nie korzystać z nich - niepojęte to dla mnie. Po jakimś czasie zostajemy sami. Spędzamy wieczór przy blasku księżyca i czołówek nad herbatą i torbami z liofilem. Dzisiejsza noc jest chyba najcieplejsza ze wszystkich. Nie siedzimy zbyt długo. Zmęczenie i konieczność wczesnej pobudki zagania nas do namiotu...

fot. Pim

fot. Pim

Poranek jest wilgotny. Złożony namiot wręcz ocieka wodą. A to tylko kondensacja. Michał przypina go na zewnątrz plecaka. To konieczne bo inaczej wszystko w środku zamokłoby. Wchodząc na graniczny grzbiet Małych Pienin mijamy dość wydajne źródło. Gdybyśmy tylko wiedzieli o nim wczoraj... Ale zawsze możemy zabrać wodę na resztę drogi, która nam została na dziś. To miły zbieg okoliczności, bo resztki z wczoraj zużyliśmy do śniadania. Na grzbiecie tuż przed Szafranówką wchodzimy na łąkę, z której otwiera się wspaniały widok na Trzy Korony i Sokolicę, a także na ostatnie pasmo, które przeszliśmy wczoraj. Gdy te widoki zostawiamy za sobą szlak staje dęba. Szedłem kiedyś tędy. Zapomniałem jednak, że zachodnie zbocze Szafranówki to niemal regularna wspinaczka. Gdy schodzimy z jej szczytu na północ ogarniamy wzrokiem widok od Lubania aż po Wielki Rogacz. To już ostatnia panorama tego wyjazdu. Z Palenicy schodzimy do Szczawnicy. Długi czas towarzyszą nam widoki na szczyty ciągnące się w kierunku Przechyby. Nie można tego widoku nazwać panoramą bo to niewielkie okienko powstałe w przesiece, którą poprowadzono kolejkę krzesełkową. Słońce bajecznie rozświetla jesienne liście jeszcze wiszące na gałęziach. Znowu idziemy stromizną, która wymaga dużej ostrożności by nie poślizgnąć się na wilgotnym podłożu i jednocześnie jest szkołą cierpienia dla naszych palców u stóp. Gdy docieramy do dworca PKS zastajemy busa do Krakowa. Pim szybko ładuje plecaki do bagażnika, a ja kupuje bilety. Po chwili ruszamy do domu...




październik 2019

12 komentarzy:

  1. Tak mnie te trawy niepokoiły kiedy robiłem zdjęcie. Tak samo niepokojące są na samym początku opowieści. Uświadomiłem sobie skąd to uczucie: film "Cienka czerwona linia" Terrence Malicka. Długi fragment, gdzie żołnierze przemieszczają się górskim grzbietem w poszukiwaniu japońskich zamaskowanych umocnień. Trawy, trawy, ich szum i podmuchy wiatru.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie trawy to numer dwa na mojej liście skojarzeń jesiennych. Pasowały jak w punkt do tytułu relacji...
      A filmu nie widziałem.

      Usuń
  2. Bardzo przyjemna impreza. Pim podpowiada mnie na blogu, że byliście w podobnym terminie w Pieninach. Rządziliśmy również. Aha, szacunek za Lubań, ten szczyt uczy pokory. :)
    ps. Barsus, chatka na Gorcu w okresie zimowym godna uwagi. Bardzo miło ją wspominam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gorc Kamieniecki jednogłośnie uznaliśmy za potencjalny cel narciarskiej wyrypy. Tylko pozostaje kwestia śniegu ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. O to bym się nie martwił.. :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Menel,
      byliśmy między 10 a 13 października. Pieniny to z 12 na 13. Nawet widzieliśmy w niedzielny poranek obozowisko w bok od szlaku tuż przed Szafranówką. Może to wasze?

      Pim,
      miejsc na narty wypunktowaliśmy znacznie więcej. :)

      Usuń
    2. To nie my. Z Satanem ruszyliśmy 14.10 z Niedzicy.

      Usuń
    3. No już wiem, zorientowałem się czytając twoją relację. !D

      Usuń
  5. Świetna przygoda w znanym mi terenie, przez co czytając i oglądając, wiem o czym piszesz. Widzę, że pod górkę nie było lekko i zastanawiam się, czy byliście w szczycie formy. Ale jednak są to góry, a na szczyt nie idzie się z góry :)
    Zbieranie się rano to macie w moim tempie. Zwijanie majdanu zawsze zabiera mi zbyt wiele czasu, ale w ten sposób buduję całokształt przygody. Pośpiech zabija atmosferę wędrówki :) A i dochodzenie do celu przy czołówce też ma swój smak :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yatzek,
      my z Michałem raczej chcemy w górach odpocząć od pośpiechu. A te dwie godziny to tylko taka luźna konstatacja. Czy śpię w namiocie, czy we wiacie ten czas jest podobny. Wniosek z tego, że to głównie spokojne śniadanie odpowiada za ten czas.
      A wędrówka przy czołówkach to też frajda. Zwłaszcza w okolicy takiej jak podejście na Lubań z Ochotnicy. Rozświetlone doliny robiły piorunujące wrażenie.
      Pozdrawiam

      Usuń
  6. Realnie zwijanie biwaku można by było skrócić o te pół godziny. Tylko, czy to potrzebne? Codziennie rano wstaję, idę do pracy będąc cały czas w kleszczach upływająego czasu. Na biwaku, te pół godziny, to taki balsam na serce. Chwila rozmowy z napotkanym wędrowcem jak na Lubaniu, jakieś zdjęcie, pogapienie się na otaczający krajobraz.
    Jakbyśmy mieli przed sobą jakiś szybkościowy cel to byłoby inaczej. Teraz ta tura biegła w większości odcinkami "gdzie nas jeszcze nie było" więc pośpiech nie był priorytetem. A przebieg II dnia z 27 km i ca 1400-1500 podejść jest w sumie dobrym osiągnięciem jak dla mnie.

    OdpowiedzUsuń