W Wysowej, z autobusu wysiadamy od razu na drodze, którą prowadzi szlak obrany przez nas na początek marszu. Ma on kolor zielony i chcemy nim wejść na Kozie Żebro. Jest już po czternastej i nie możemy marudzić. Sprawnie ogarniamy ekwipunek, dzięki czemu równie sprawnie ruszamy w drogę.
Początkowo poruszamy się asfaltem, aby po kilku setkach metrów skręcić w las i zacząć podejście. Słońce nadal nam towarzyszy. Sprawia ono, że świat nabiera iście jesiennych barw. Dodatkowo poprawia nam humory. A jego zaletą jest to, że nie przygrzewa zbyt mocno i nie wyciska z nas siódmych potów.
Podczas drogi w górę co jakiś czas słychać przelatujące samoloty. Na tyle często aby zwrócić naszą uwagę. Zaskoczeniem jest to, że prawie nie ma błota. Ostatni tydzień był raczej wilgotny i jadąc w Beskid Niski spodziewaliśmy się, że będzie go dużo. A jest go zaskakująco mało.
Idziemy sprawnie bez zbędnego ociągania ale i bez pośpiechu. Mamy czas na to aby nacieszyć się niebem nad głową i złotym lasem. Mamy czas na robienie zdjęć, które pstrykamy na przemian. Wzięliśmy tylko jeden aparat. Zawsze to lżej o kilkaset gram w jednym z plecaków. Robimy także krótki postój na szczycie aby wykonać zdjęcie grupowe z samowyzwalacza.
W tym miejscu zmieniamy kolor szlaku i wchodzimy na GSB. Czerwone znaki sprowadzą nas do Regietowa. Od tej pory zaczynamy co kawałek dostrzegać foliowe wstążki rozwieszone na drzewach. Jak się okaże, gdy w domu po powrocie przeglądał będę sieć, kilka godzin przed nami tą trasą przemieszczali się ultrasi biorący udział w biegu przez cały Beskid Niski. Tym czasem schodząc z Koziego Żebra nie mamy o tym, pojęcia a poza tym więcej uwagi wymaga od nas bezpieczne poruszanie się w dół. Stromizna stoku i lekka wilgoć na ścieżce tworzą mieszankę iście karkołomną. Ja przypłacam to poślizgiem i obolałym rewersem. Nie pomaga nawet kij wydębiony od Kuzynki, swoich nie zabrałem tym razem. Ale poza jedną moją wywrotką zejście przebiega nam spokojnie.
Od połowy wysokości góry do naszych uszu coraz wyraźniej dociera szmer strumienia, który spływa w tym samym kierunku co my idziemy. Jednak po chwili jego kojący szum zastępuje w naszej świadomości piękny widok. Wyjście z lasu ukazuje naszym oczom Rotundę. Ktoś powiedzieć mógłby, że góra jak góra. Czym tu się zachwycać. Jednak to jak jest oświetlona przez słońce znajdujące się za naszymi plecami wprawia nas w zachwyt i długą chwilę nie możemy oderwać od niej oczu. Cień Koziego Żebra kładzie się na Rotundzie tak, że jest ona oświetlona tylko od połowy wysokości. Dodatkowo kolor lasu na jej szczycie ukazuje całość uroku jesiennych barw.
Zachwyt zachwytem ale trzeba iść dalej. Kolejny przystanek robimy niedaleko we wiacie studenckiej bazy namiotowej. Dokładnie oglądamy ją pod kątem planowanego noclegu. Ale wcześniej chcemy wejść na obiekt naszych zachwytów i przyjrzeć się znajdującemu się na jej szczycie cmentarzowi wojennemu.
Gdy dopada nas chłód spowodowany brakiem ruchu, zbieramy się i ruszamy w górę. Dość szybko stajemy na szczycie. Droga nie dłuży się nam tym bardziej, że otoczenie jest źródłem nieustającej przyjemności płynącej z rozglądania się w około. Na Rotundzie nie zostajemy długo. Mimo, że miejsce nie budzi grozy to konieczność zejścia w zapadającej ciemności skraca nasz pobyt na szczycie.
Zejście miało być łatwe i przyjemne. Nie było ono strome i gdy pokonywaliśmy je za pierwszym razem nie nastręczało nam trudności nawigacyjnych. Jednak ciemność w połączeniu z koniecznością obejścia kilku wiatrołomów skutecznie mieszają nam wyczucie przebiegu szlaku. Nie wpadając w panikę powolutku kontynuujemy jedyny słuszny kierunek marszu, to znaczy w dół. Przy tym korzystając ze światła czołówki szukamy znaków na drzewach. Jesteśmy spokojni tym bardziej, że zejście koniec końców doprowadzi nas do rzeki, a z jej biegiem dotrzemy do bazy studenckiej. Po chwili jednak przypominam sobie o wstęgach folii rozwieszonych na drzewach i zaraz faktycznie wypatrujemy takową. Z jej pomocą wracamy na szlak i już do samego dołu nie gubimy drogi. Gdy jesteśmy już dość nisko widzimy blask ogniska. Jak się domyślamy ktoś pali je w bazie.
Spotykamy w niej motocyklistów z Łodzi, którzy w drodze z Rumuni do domu postanowili zahaczyć o Regietów i spędzić noc w bazie. Szczęściem okazało się, że dwoje z nich ma namiot, z którego korzystają i odstępują nam miejsce do spania pod dachem wiaty. Dobrze, bo my mamy tylko tarp w odwodzie i pewnie dalibyśmy radę, ale im na pewno jest wygodniej w namiocie niż nam pod tarpem. Koniec końców z jednym ze spotkanych motocyklistów dzielimy wiatę na troje. Ale nim obejmuje nas Morfeusz trzeba coś jeszcze upichcić. A przy gotowaniu, jak to w górach wywiązuje się rozmowa o rzeczach różnych od gór aż po historię i stosunki międzynarodowe. Po zaspokojeniu głodu od stołów przechodzimy w okolice ogniska, aby raczyć się jego ciepłem. Początkowo we dwoje z Liwią, ale po chwili pozostała trójka dołącza do nas. Ognisko także sprzyja rozmowie, na której szybko mija czas jesiennego wieczoru.
Nadchodzi pora gdy robię się senny, a posłanie jeszcze niegotowe. Na szczęście to tylko śpiwór i karimata. Jedynym nie miłym zgrzytem jest chłód a do snu trzeba się przebrać w getry i czystą koszulkę. W takich warunkach nie ociągam się zbędnie i po chwili leżę w szczelnie zaciągniętym śpiworze. Po chwili czuję ciepło kumulujące się we wnętrzu mojego kokonu. Nasi przygodni towarzysze też nie zasiadują się i niedługo po nas idą spać.
Noc jak to o tej porze roku jest długa. Dodatkowo właśnie w ten weekend jest zmiana czasu z letniego na zimowy, co jeszcze bardziej ją rozciąga. A moja niewygodna karimata każdą z minut wydłuża do granic możliwości. Połowa nocy przynosi znaczny spadek temperatury i trzysta gram puchu mojego śpiwora jest nie wystarczające. Posiłkuję się swetrem puchowym, którego niestety nie wystarcza na przykrycie nóg. To właśnie przez zmarznięte nogi budzę się jeszcze kilka razy.
Rano wita nas mróz i mimo, że słońce już zaczyna wyglądać zza okolicznych wzgórz, to nie chce on ustąpić miejsca ciepłu. Wszystko przez to, że baza znajduje się po zachodniej stronie Rotundy i rano cień góry kładzie się na bazowy teren. Rano także okazuje się, że zapomniałem schować aparat do śpiwora a bateria potraktowana mrozem odmawia współpracy, co waży nam humory. Poranek jak to na biwaku schodzi na gotowaniu, pakowaniu i jedzeniu. Sprawę utrudniają zgrabiałe dłonie. Mimo to całość odbywa się sprawnie i syci oraz zaopatrzeni w ciepłą herbatę ruszamy w drogę. Tego dnia ma ona nas początkowo doprowadzić do zabytkowej cerkwi, a później do granicy polsko-słowackiej. Do pierwszego punktu docieramy bez przeszkód. Idąc dolinką cieszymy się widokami na okoliczne wzgórza i słońcem grzejącym nasze wymarznięte ciała.
Drugiego charakterystycznego punktu nie osiągamy. Zmyleni niefortunnie umieszczonym znakiem szlaku skręcamy w boczną drogę, którą wiedzie nie żółty szlak pieszy, lecz niebieski konny. Nim się orientujemy w omyłce przechodzimy spory kawałek, a także całkiem pokaźne rozlewisko utworzone przez strumień. I właściwie to ono sprawia, że nie zawracamy. W decyzji utwierdza nas mapa i wniosek, że końską drogą także dotrzemy do celu jakim miała być w kolejności Przełęcz Wysowska. Jak się okazuje decyzja nie jest zła. Podejście na grzbiet, który musimy przekroczyć w drodze do przełęczy obfituje w całkiem ładne widoki. Widoki, których dodatkowo nie zasłaniały liście opadłe już o tej porze roku. Niestety aparat po chwilowym odzyskaniu sprawności ponownie odmawia współpracy przez co nie mamy zdjęć z tego fragmentu wędrówki. Droga jest na tyle wyraźna, że bez nawigacyjnych przeszkód możemy spokojnie nią podążać. Wiedzie raz pięknym jesiennym lasem, to znowu szutrową drogą pod błękitnym firmamentem wspaniale kontrastującym z głęboką zielenią iglaków. Innym zaś razem przez strumień, który trzeba przejść w bród.
Gdy docieramy na przełęcz okazuje się, że czasu zostało za dużo aby już iść na przystanek, lecz za mało aby uderzać dalej w teren. Decydujemy że posiedzimy sobie na ławeczce i podjemy co nie co. Popas początkowo jest nawet przyjemny. Słoneczko miło grzeje, a rozmowa sączy się leniwie. Jednak, gdy słońce kryje się za lasem i naszą wiatę okrywa cień, mimo pięknej pogody, robi się zimno. Chłód jest tak dotkliwy, że szybko ruszamy w drogę. Po drodze przechodząc przez Blechnarkę zachodzimy jeszcze pod cerkiew. Reszta drogi to średnio przyjemny asfalting i gdyby nie miłe oku panoramy była by ona mordęgą.
W Wysowej mamy jeszcze około dwóch godzin, które częściowo spędzamy na przystanku. Słoneczko tak przyjemnie w niego przygrzewa, że ani się spostrzegam gdy zasypiam i zaczyna mi się coś śnić. Po regeneracyjnej drzemce zachodzimy do sklepu. Po czym na pobliskiej ławce zjadamy nasze zakupy. U przechodniów zaciekawienie budzi co konsumujemy. Każdy zagląda nam w "talerze". Może szukają inspiracji na kolacje?...
październik 2014
Ta historia z aparatem przypomina mi moje perypetie z bateriami, ale gdy raz takie coś mnie spotkało na szlaku, już zawsze wkładam je do śpiwora ;) Człowiek najlepiej uczy się na swoich błędach :D
OdpowiedzUsuńFajny jesienny klimat na wycieczce.
To fakt, że własne błędy uczą najlepiej.
OdpowiedzUsuńNam prócz padniętego aparatu przymarzł jeszcze kartusz do ławy we wiacie. :D
A jesień faktycznie była wypas tamtego roku.
A ten kartusz to przymarzł chyba w trakcie gotowania, bo to mi zawsze przymarza ta woda, co się na nim skrapla. Ale warto go chować do śpiwora na noc :)
UsuńZ tym kartuszem to bardziej było zaskoczenie niż problem. Nie było takiego mrozu żeby wydajność spadła drastycznie. Gdyby było zimniej to faktycznie wrzuciłbym gaz do śpiwora. A co przymarzło? Woda, która zebrała się na dolnej krawędzi w czasie gotowania.
UsuńNo właśnie o tej wodzie pisałem co się skrapla i szybko ochładza :)
Usuń