Kolejka do wymazu, a później oczekiwanie na wynik. Ankieta na wejściu i wizyta w biurze przyjęć. Dalej szatnia, Ekg, spacer długimi korytarzami szpitala, papierologia na oddziale i można zająć wreszcie łóżko. Miła pielęgniarka zakuwa mnie wenflonem i zostawia komplet jednorazowej bielizny zabiegowej. Po chwili przychodzi druga pigułka z kroplówką. To elektrolity. Zostaje sam. Mogę wykorzystać czas do zabiegu na drobną drzemkę. Po chwili faktycznie odpływam w rojenia...
Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GSB. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą GSB. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 3 kwietnia 2022
niedziela, 10 stycznia 2021
Jak zawsze B. Niski błotnisty i śliski
Jestem w domu. Niedawno wróciliśmy z Anią z okolic Dukli. Niewielka pętla okazała się dość wymagająca ze względu na warunki. Zwykle dzielimy się z Pimem wrażeniami z odbywanych osobno wypadów i tym razem postępuje podobnie. Piszę krótki mail, który szkicuje przeżycia z kilku ostatnich godzin:
"Gdy wyjeżdżaliśmy z Rzeszowa pogoda była taka jak w Warszawie i tak można ją opisać, jak ty to zrobiłeś. Natomiast, gdy przyjechaliśmy w okolice Lubatowej, to tam niesamowicie wiało. Można powiedzieć, że pogoda była taka, gdy górale piją na umór. Na podejściu na Cergową wiatr..."
piątek, 14 lutego 2020
Po kondycję z szafą w Sądecki
Czytając relacje w sieci z różnych przedsięwzięć odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach nie ma miejsca na porażkę. Nawet jeśli cel nie zostanie osiągnięty autorzy często przekonują, że bogate doświadczenia i okoliczności przyrody z nawiązką wynagradzają brak sukcesu. Po czym "odgrażają" się, że oni tam jeszcze wrócą i wtedy zobaczymy. Zatem jak w takim kontekście ocenić naszą ostatnią turę? Z trzech dni wyszły dwa, zamiast biwaku w śniegu przespaliśmy się w ciepłym schronisku, a zakładana trasa z tą faktyczną miała tylko kilka punktów stycznych...
sobota, 10 sierpnia 2019
Z walizą w Bieszczady?
Jakoś tak się działo, że od kilku lat wakacyjny urlop spędzamy jeśli nie nad morzem to przynajmniej nad wodą. Tym razem jednak było inaczej. Z przyczyn różnych morze nie wchodziło w grę, co bardzo smuciło moją żonę. Na horyzoncie rysowały się wakacje w mieście przerywane od czasu do czasu krótkim wypadem na okoliczne łono przyrody. Razu pewnego jednak żona rzuciła luźno, że pojechałaby w Biesy. A mnie jakoś tak klocki organizacyjne same dopasowały się w wyobraźni i z niezobowiązującego pomysłu urodziła się nam konkretna idea...
sobota, 30 marca 2019
Kolanin zima 2012
Jesteśmy na przełęczy Hałbowskiej, miejscu z którego będziemy startować. Czeka nas tam niespodzianka, bo gdy w mieście śnieg o swojej niedawnej bytności przypomina drobnymi plamkami tam i tu, to w górach panoszy się niczym prawowity władca tej krainy i nie ma to nic wspólnego z nieśmiałym wspomnieniem o nim na nizinach. Pierwsze chwile spędzamy na spulchnianiu i przerzucaniu śniegu z pobocza. W innym wypadku auto mogłoby się zawiesić stojąc tam dłuższy czas i mielibyśmy problem.
środa, 6 marca 2019
Sądecki BC
Puzzle nagle poukładały się lepiej niż można było sobie wymarzyć. Dzięki temu mogę ruszyć dwie godziny wcześniej. Jeszcze tylko trzy i pół godziny w pociągach i o szesnastej wysiadam w Piwnicznej Zdrój. A tam czeka na mnie Pim. pozostaje przypiąć narty do plecaka i można ruszać w góry.
wtorek, 8 stycznia 2019
Czas na narty
W Radiu coraz to nowe doniesienia o opadach śniegu. TOPR przy użyciu śmigła ewakuuje turystów z Doliny Pięciu Stawów Polskich. W Szczyrku ogłoszono stan klęski żywiołowej. Drogi na Podkarpaciu mimo ofiarnej pracy służb drogowych ciągle zawiewa śniegiem. A parę dni wcześniej ciężko było spodziewać się takiego obrotu spraw, przynajmniej w Rzeszowie. Szykując narty w ciepłej piwnicy zaklinałem rzeczywistość i marzyłem przynajmniej o kilku dniach, żeby móc na nich pojeździć. A tu proszę, taka siurpryza...
niedziela, 21 października 2018
Bivacco II- czyli jak but da
4.30 w piątek. Plecak załadowany do bagażnika autobusu, którym jedzie Pim. Chętnie siadłbym już na wygodnym fotelu, jednak muszę kupić bilet. Tego zaś nie mogę zrobić w autobusie, którym chcę jechać tylko w jednym z pozostałych trzech Neobusów stojących na płycie dworca. Gdyby było to takie łatwe. Tych autobusów jest za dużo. Ale co zrobić? Mają akurat w Rzeszowie punkt zborny. Kolejni kierowcy odsyłają mnie do siebie nawzajem. Zanim wreszcie ustalają, który ma mi sprzedać bilet Pim i mój plecak radośnie odjeżdżają. Na szczęście kolega zadba o mój bagaż, a w tym samym kierunku jedzie jeszcze jeden z autobusów i wszystko kończy się tylko zdziwieniem Pima, że nie wsiadłem...
wtorek, 26 czerwca 2018
Bivacco
fot Pim |
Iwonicz, jak to w niedzielne popołudnie wita nas gwarem i atmosferą typową dla uzdrowiska wiosną. Pomiędzy szumem ludzkich głosów od czasu do czasu przebijają się wyraźne pojedyncze zdania:
-Panie Jureczku!
-Jak bolą to przestaną...
-Nie podbijaj do opalonej babki, ona kończy już turnus...
Czuje się nieswojo. Jestem przepocony, a spodnie mam ubłocone aż po cztery litery. Otoczenie kontrastuje zbyt dosadnie z moim stanem. Srebrne stringi, koronkowe szpilki, balejaże, makijaże, dresy w najlepszym kroju, zapach golonych twarzy przy użyciu kosmetyków Wars... Tam msza, tu Mundial. Tu flirt, tam stateczna rodzina na spacerze. Jakoś do tego nie pasujemy. Nie pasujemy mimo, że nie jedyni przemykamy przez Iwonicz objuczeni plecakami. Bardziej przystawaliśmy do sennych wiosek Beskidu Niskiego mijanych przez ostatnie dwa dni.
piątek, 26 stycznia 2018
1346 m sentymentu
Tarnica sierpień 2010 |
Obudziłem się przed chwilą. Mętne światło w namiocie ogłasza, że wstał już dzień. Z oddali słychać niewyraźne pomruki burzy. Ciekawe czy dzisiaj lunie, bo grzmi od wczorajszego wieczora... Dziewczyny jeszcze śpią. Mnie wybudziła niewygoda twardego posłania. Nie chce mi się nigdzie iść. Może pogoda dzisiaj zatrzyma nas i nie pozwoli ruszyć na Tarnicę? Od zniechęcenia nagle moje myśli przeskakują do wspomnień...
piątek, 29 grudnia 2017
Bacówka Bartne
To miejsce ma wielu fanów. Ale jak to bywa w życiu ilość fanów równoważy podobna ilość przeciwników. Bacówka i jej Gospodarz to duet specyficzny i nie każdemu będzie odpowiadał. Ja czuję się w ich towarzystwie dobrze. Wymyśliłem sobie nawet, że samotnie wędrując odwiedzę schronisko w Bartnem podczas wszystkich pór roku. Jak na razie udało się to wiosną i latem. A, że zima w B. Niskim wyglądała z nizin zachęcająco i w sam raz na wędrówkę, więc ruszyłem do Krempnej. Trasa jaką przeszedłem nie była zbyt oryginalna. Ale jej siłą miał być śnieg na całej połaci. Było biało, ale tak akurat. Pięknie dla oka i niezbyt wymagająco dla ciała.
niedziela, 12 listopada 2017
Listopadowe dreptanie w Rymanowie- fotorelacja
W pierwszy weekend listopada odwiedziliśmy Rymanów. Dopisała nam piękna, słoneczna pogoda, którą wykorzystaliśmy na spokojne dreptanie po rymanowskich wzgórzach. Aura pokazała nam uroki beskidzkiej jesieni w pełnej krasie. Jako, że o tamtych rejonach już pisałem to tym razem krótka fotorelacja.
sobota, 21 października 2017
Kolana
sobota, 17 czerwca 2017
26,5 km relaksu czyli spotkanie z Radziejową
Szperałem, szukałem, żeby znaleźć jakieś miejsce z dobrym dojazdem z Rzeszowa. W końcu wyszperałem Radziejową. Początkowo miałem jechać sam, a później przekonałem Michała. Jednak najpierw on się rozchorował, potem ja miałem ograniczony czas ze względu na komunie córki i tak od pomysłu do realizacji zeszło jakieś dwa miesiące. Wreszcie przy okazji mojej wizyty w Jaśle dograliśmy się i ruszyliśmy Michałowym Oplem...
sobota, 25 marca 2017
Biwak w Regietowie
W Wysowej, z autobusu wysiadamy od razu na drodze, którą prowadzi szlak obrany przez nas na początek marszu. Ma on kolor zielony i chcemy nim wejść na Kozie Żebro. Jest już po czternastej i nie możemy marudzić. Sprawnie ogarniamy ekwipunek, dzięki czemu równie sprawnie ruszamy w drogę.
niedziela, 5 lutego 2017
Na sanki do Rymanowa
Pierwszy długi weekend tego roku postanowiliśmy wykorzystać na rodzinny wypad w góry. Jeszcze w grudniu zarezerwowaliśmy pokój w Rymanowie Zdroju i załatwiliśmy opiekę dla naszego czworonoga. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, więc gdy nastał szósty stycznia ruszyliśmy w podróż...
niedziela, 22 stycznia 2017
Koniec roku na Grzywackiej
Jak co roku między Świętami a Sylwestrem miałem kilka dni wolnych. Postanowiłem jeden z nich wykorzystać na mały wypad w Beskid Niski. Z kilku pomysłów kołaczących się po głowie padło na Grzywacką Górę. Mam do niej dobrze rozpracowany dojazd i dodatkowo nie musiałem zrywać się w środku nocy, aby na nią dotrzeć.
niedziela, 11 grudnia 2016
Wiosna w Beskidzie Niskim
Gdy myślę o ostatnim wyjeździe, to tęsknota za domem w pomieszaniu z radością z przemierzania gór pierwsza przychodzi mi do głowy. W drugiej kolejności kołacze się tam radość z odwagi i konsekwencji. Radość, że nie poddałem się obawom i mimo braku towarzystwa pojechałem sam. Cieszę się także z noclegu w schronisku i z muzykowania ze spotkanymi gośćmi Bacówki. A całość zaczęła się tak...
Mam za sobą czterogodzinny dojazd i o dziwo nie jestem nim znużony. Zadzwoniłem do Uli i złożyłem raport o tym, że wszystko ok. Ruszam z Przełęczy Hałbowskiej na GSB w kierunku Bartnego. Pierwszy odcinek mojej drogi wiedzie przez las i nie jest on wymagający, tak kondycyjnie jak i nawigacyjnie. Na wstępie pierwszy mały sukces, udaje mi się ominąć bajoro, które czyha na nieostrożnych zaraz za zejściem z asfaltu. Dalej nabieram tępa i uważnie kontroluje znaki szlaku. Nawet mała zwłoka związana z błąkaniem się po lesie w poszukiwaniu drogi może spowodować, że nie dotrę do bacówki przed zmrokiem. Na przejście osiemnastu kilometrów mam pięć godzin. Czas w sam raz pod warunkiem, że będę szedł bez mitrężenia i błądzenia. Wspomniany leśny odcinek przebywam sprawnie i tylko przed wyjściem z kniei zwalniają mnie mokradła, które omijam ich brzegami.
Mam za sobą czterogodzinny dojazd i o dziwo nie jestem nim znużony. Zadzwoniłem do Uli i złożyłem raport o tym, że wszystko ok. Ruszam z Przełęczy Hałbowskiej na GSB w kierunku Bartnego. Pierwszy odcinek mojej drogi wiedzie przez las i nie jest on wymagający, tak kondycyjnie jak i nawigacyjnie. Na wstępie pierwszy mały sukces, udaje mi się ominąć bajoro, które czyha na nieostrożnych zaraz za zejściem z asfaltu. Dalej nabieram tępa i uważnie kontroluje znaki szlaku. Nawet mała zwłoka związana z błąkaniem się po lesie w poszukiwaniu drogi może spowodować, że nie dotrę do bacówki przed zmrokiem. Na przejście osiemnastu kilometrów mam pięć godzin. Czas w sam raz pod warunkiem, że będę szedł bez mitrężenia i błądzenia. Wspomniany leśny odcinek przebywam sprawnie i tylko przed wyjściem z kniei zwalniają mnie mokradła, które omijam ich brzegami.
poniedziałek, 24 października 2016
Na zachód od beskidzkiej codzienności
Tak wypadło, że wakacyjne plany trzeba było zweryfikować. A w ich miejsce najłatwiej zorganizować parę dni w Beskidzie Niskim. Organizacja poza tym to zbyt szumne słowo. Z Beskidem jestem tak zżyty, że właściwie wymyśliliśmy początek drogi i jej koniec, spakowaliśmy plecaki i w pewną sobotę ruszyliśmy.
Regułą staje się powoli, że w moich eskapadach towarzyszką jest Śliwka. Tym razem także zechciała ruszyć ze mną na szlak. Dodatkowo Beskid Niski dla niej ma w sobie ten niezaprzeczalny urok, że można w nim ciągle napotkać wiele przykładów drewnianej architektury. A Śliwka jest w niej zakochana. Pasjonuje ją także etnografia. Dla takiej osoby tereny między Krynicą a Komańczą to przecież raj. Ja z kolei pomyślałem, że wreszcie mam szanse zobaczyć te okolice, które do tej pory omijałem w beskidzkich wędrówkach. Był to Główny Szlak Beskidzki na odcinku Wołowiec Regietów i dalej do Krynicy.
Dzień pierwszy sobota
Folusz- Bacówka Bartne
Na Foluszu znaleźliśmy się dość późno, bo dopiero około piętnastej. Jednak mieliśmy w planach marsz wyraźnymi szutrami, które nawet po zmroku nie są nawigacyjnym wyzwaniem. Dodatkowo pora roku sprzyja takim późnym wyjściom. Dni są długie a szarówka utrzymująca się po zmierzchu wystarcza do sprawnego wędrowania.
Pierwszy fragment trasy przebiegał między Foluszem a Świątkową Wielką. Nie szliśmy najkrótszym wariantem do schroniska, bo postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o Świerzową Ruską. Dlatego ruszyliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który wygodnie łączy obie miejscowości. Właściwie nie ma w tej drodze nic nadzwyczajnego. Ja mimo to darzę ją sentymentem i gdy tylko mam możliwość lubię tam się przejść. Ku mojej radości Magurski Park Narodowy postawił przy niej nową wiatę. Dokładnie w miejscu gdzie zielony szlak do Mrukowej opuszcza szutrową drogę. My minęliśmy ją jednak i pierwszy konkretny postój zrobiliśmy sobie na Polanie Świerzowskiej.
Kolejne kilometry (6,5) były lżejsze ponieważ droga na całej swej długości traciła z mozołem zdobytą wysokość. Wędrując nią robiliśmy tylko małe przystanki na picie i kilka zdjęć bobrzej żeremi.
Pogoda ustabilizowała się i nad naszymi głowami zaległy szaro-bure chmury. Na szczęście nic z nich nie padało. Sprawnie minęliśmy Świątkową.
Wchodząc do Świerzowej Ruskiej na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy tablicy z mapą i opisem tej nie istniejącej wsi. Skręciliśmy w boczną dróżkę prowadzącą na stare cerkwisko i cmentarz. Znaleźliśmy tam cebulaste zwięczenie dawnej świątyni stojące pośród drzew. Niestety przez goniący nas zmierzch nie mogliśmy zatrzymać się na dłużej. Maszerując dalej doliną co chwilę przecinaliśmy potok, który teraz bardzo leniwie toczył wodę. Szlak często przechodzi nad nim po drewnianych kładkach, które przy tak niskim stanie wody są zbędne. Kawałek przed Przełęczą Majdan minęliśmy solidny zamykany schron. Pokusa zanocowania w nim zatrzymała nas na moment w jego wnętrzu. Tym razem zdecydowaliśmy się odpuścić i ruszyć do schroniska. Te parę kilometrów zrobionych w drodze do niego ujmowało nam drogi w dniu następnym.
Nie poszliśmy jednak najkrótszą drogą. Wielokrotnie miałem okazję przechodzić bagna między Przełęczą Majdan a Bacówką Bartne i kiedy tylko mogę omijam je. Robię to dosłownie szerokim łukiem. Szutrem, od jakiegoś czasu mającym znaki żółte, zeszliśmy do wsi i dalej drogą asfaltową dotarliśmy do schroniska. Dokładny przebieg tego obejścia można znaleźć na aktualnych mapach Beskidu. Przez asfaltowy odcinek eskortował nas sympatyczny psiak. Miał on w sobie coś z labradora. Był wesoły i ufny. Był też opiekuńczy. Umożliwił nam spokojne przejście przez wieś, w której jest całe mnóstwo hałaśliwych burków. Każdego kolegę, który szykował się do wybiegnięcia na drogę, utrzymywał w granicach posesji. Każdy z tych kundli czynił z osobna jazgot za trzech, on zaś nawet nie warczał tylko delikatnie mruczał. Trochę jak zaklinacz, albo ktoś pewny swojej siły. Gdy jego zaklęcia przestawały być potrzebne, bo zdążyliśmy się oddalić, doganiał nas i rozpoczynał radosny pląs. Pod drzwiami schroniska rozpłynął się jak cień.
A w środku przywitała nas barciańska atmosfera i jej mrukowaty sprawca. Co by o nim nie mówić, to bez problemu uraczył nas ciepłą strawą. A było już nie dużo do dziesiątej. Jak zawsze jego odpowiedzi na moje, jak myślałem proste pytania, nieco zbijały mnie z tropu. Jednak przy odrobinie dobrej woli dawaliśmy radę się porozumieć.
Dzień drugi niedziela
Bacówka Bartne- Baza Namiotowa w Regietowie
Ponownie na szlak wyszliśmy dość późno. Poranne dosypianie, toaleta i śniadanie zeszło nam do za piętnaście jedenasta. Z tego powodu zrezygnowaliśmy z przejścia przez Nieznajową i z pierwotnych planów pozostało nam tylko zboczenie do cerkwi w Wołowcu. Odcinek od schroniska do Wołowca przeszliśmy nieco dłuższym wariantem. Początkowo do asfaltu za znakami niebieskimi a później drogą do samej cerkwi. Dzięki temu wstąpiliśmy po drodze na małą polankę z miłym oku widokiem.
Nasze tempo nie chciało w żaden sposób wznieść się ponad leniwe człapanie. Z pewnością wpływ na to miał niewielki dystans, który chcieliśmy przejść. Okolica także tchnęła sielskością i zachęcała przez to do lenistwa. A pogoda, która zaczęła wyraźnie się poprawiać, także utrudniała nam nabranie większego rozpędu. Cóż mieliśmy zrobić? Przecież nie ma sensu walczyć z taką nawałnicą przeciwności losu.
W Wołowcu najpierw pod cerkwią, a później nad rzeką zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Śliwka skorzystała z tego czasu i upichciła sobie owsiankę. Nad rzekę zawędrowaliśmy już właściwie wypoczęci i gotowi do drogi z zamiarem lekkiego odświeżenia się w niej. Ale urok zakątka obezwładnił tak Śliwkę, że musiała w nim posiedzieć choć chwilkę...
Gdy niespiesznie ruszyliśmy w dalszą drogę nasze miejsce nad rzeką zajął samochód. Zza zamkniętych szyb rwał się na wolność ryk tłumionej muzyki. Dźwięki w pierwszej chwili sprawiały wrażenie nieprzyjemnych. Były bębniące i jakieś sztuczne. Zmieniło się to gdy otwarły się drzwi i mogły ony swobodnie ruszyć w świat. Miłe uchu rify punkrocka rozległy się kontrastując z majestatem drewnianej cerkwi patrzącej na to wszystko z góry. Idąc w swoją stronę ujrzeliśmy jeszcze olbrzymi irokez kierowcy. Zabawne, ale w Beskidzie Niskim ta sytuacja była jakoś dziwnie na miejscu...
Droga do Krzywej początkowo nużyła swoimi szutrami, później natomiast męczyła kluczeniem pośród wysokich traw i ciągłym przekraczaniem strumieni.
Dopiero przed Popowymi Wierchami dała nam odpocząć od tych atrakcji. Szeroką łąką wspięła się w górę i zmieniła w las. A ten sprowadził nas do Ługu. Między Krzywą a Ługiem spotkaliśmy plecakowych turystów po raz pierwszy. Była to samotna dziewczyna i wędrujący samotnie chłopak, a daleko za nimi podążała większa paczka brodatych i roześmianych jegomościów.
Za Ługiem czekało nas ostatnie tego dnia podejście na Rotundę. Ten fragment strasznie się dłużył mimo, że w naszym marszu nie można już było dostrzec porannego marazmu. Gdy nieco zgrzani weszliśmy na szczyt pozwoliliśmy sobie na chwilę lenistwa, po czym sprawnie zeszliśmy do bazy namiotowej.
W niej przywitali nas sympatyczny bazowy Janek i jego siedmioletnia pomocnica Aurelia. Szybko zostaliśmy poinformowani co wolno a czego nie, gdzie co jest i jak można zorganizować sobie ciepły prysznic. Gdy umyliśmy się natryskiem z konewki i ogarnęliśmy kąt do spania przyszła pora na posiadówę przy ognisku i ciepły posiłek. Jedzenie było nasze ale herbata Janka. Parzył on samodzielnie zerwaną świeżą mięte. Napar z niej jak wszystko gotowane na ognisku smakował nieco wędzonym.
Ze Śliwką już kiedyś korzystaliśmy z tej bazy. Było to jednak po sezonie i nie było w niej tak klimatycznie. Nikt nie częstował taką herbatą i nie można było się wykąpać w tak niecodziennej łazience. Janek podpytany opowiedział nam jak to jest z niedźwiedziami w tej części Beskidu. Jego zdaniem są rzadkością na tamtych terenach i pojawiają się niejako tranzytem. Ale gdy już zaznaczą swoją obecność to stają się tematem dla miejscowych podczas sączenia piwa pod sklepami. Ot tacy niedźwiedzi celebryci. A pogaduchy i piwo pod sklepem to niemal tabloid w takich okolicach.
Dzień trzeci poniedziałek
Baza Namiotowa w Regietowie- Krynica
Wietrzna noc utrudniająca mi sen sprawiła, że nasze wyjście odwlekło się do dziesiątej. Gdy żegnaliśmy się z Jankiem, dostaliśmy jeszcze kontakt do miejsca z przyzwoitymi noclegami w Krynicy. Wieczorem w rozmowie coś wspomniałem, że nie mamy gdzie zanocować w kurorcie i stąd jego gest. Po szerokim moście produkcji Lasów Państwowych ruszyliśmy aby zmierzyć się z Kozim Żebrem i jego osławionym zboczem. Właśnie tam spotkaliśmy paru harcerzy. Chłopaki twardo maszerowali w mundurach i rogatywkach. A żar powoli zaczynał lać się z nieba. Pewno za punkt honoru postawili sobie świecić przykładem i reklamować swoją organizację. Mnie na ich widok robiło się upiornie gorąco. Idąc Kozim Żebrem mijaliśmy się co jakiś czas. Ulgę w tym marszu dawał cień lasu, który rósł prawie do samej Chańczowej. Tam pod sklepem ostatni raz spotkaliśmy harcerzy. My w okolicach południa zrobiliśmy sobie pod nim przerwę śniadaniową, a oni z zakupami ruszyli dalej.
Po jakimś czasie podjęliśmy przerwaną wędrówkę. Czekał nas długi odcinek poprowadzony asfaltem. Temperatura mocno dawała się we znaki. Wszystko za sprawą bezchmurnego nieba nad głową i rozprażonego asfaltu pod nogami. Dobrze, że chociaż kojąco na zmysły działała zieloność łąk sielsko rozciągniętych po obu stronach drogi.
Gdy skręciliśmy do Ropek na parę godzin porzuciliśmy grzejący asfalt. Zamieniliśmy go na szuter. Z jednej strony na takiej nawierzchni można śmiało i szybko się przemieszczać bez obawy o pobłądzenie, z drugiej zaś jest ona mimo wszystko obciążeniem dla stóp. Znacznie mniej niż ścieżka leśna amortyzuje kroki. A wytchnienie od twardych dróg to było coś co coraz bardziej było potrzebne naszym stopom. Mimo lekkich sportowych butów obydwoje nabawiliśmy się pęcherzy. A pobłądzenie także nam się przydarzyło. Jednak porównanie mapy z okolicą i okolicy z kompasem sprawiło, że nie musieliśmy się wracać tylko wspomnianym szutrem dotarliśmy do szlaku. Obie drogi łączyły się w dalszej części ze sobą. Szuter dał nam jeszcze jedną rzeczą w kość. Wędrując nim pośród lasów mieliśmy wciąż nad głowami palące słońce. Cień okolicznych drzew bardzo rzadko docierał na nasz szlak. Gorąco stopniowo wysysało z nas siły. Gdy dotarliśmy do kolejnej drogi asfaltowej musieliśmy odpocząć.
Dalszą wędrówkę przez Banicę do Mochnaczki Niżnej będę kojarzył z pięknymi widokami. Zejścia czerwonego szlaku do obydwu miejscowości wiodą przez rozległe łąki. Dla nas lipiec zazielenił je malowniczo i dał pretekst do krótkich postojów aby nacieszyć nimi oczy. W Mochnaczce zaszliśmy ponownie do sklepu i rozstrzygnęliśmy kwestię, którędy pójdziemy do Krynicy. Z powodu późnej godziny i obolałych stóp wybraliśmy asfalt. Był to wariant krótszy a i tak na kwaterze stanęliśmy około dziewiątej.
Dzień czwarty wtorek
Krynica- Rzeszów
Wieczorem podjęliśmy decyzje, że ostatni dzień przeznaczamy tylko na powrót do domu. Początkowo planowaliśmy z Krynicy dojść przez Schronisko na Hali Łabowskiej do Piwnicznej. Jednak nasze skancerowane stopy powiedziały dość. Spokojnie wyspaliśmy się do oporu, zjedliśmy śniadanie i w okolicach południa ruszyliśmy snuć się po mieście. Zaopatrzyliśmy się, ja w pamiątki dla bliskich i oscypki, a Śliwka w książkę o Łemkowszczyźnie oraz podobnie do mnie w sery. Trzy godziny przeleciały nam przez palce i przed odejściem naszego pociągu poszliśmy kupić jakieś prowianty na drogę. W sklepie Śliwkę naszła ochota na arbuz. A, że najlepszy sposób na pokusę to jej ulec to też przystąpiła do wyboru apetycznej ćwiartki. Jakie było jej zdziwienie gdy okazało się, że arbuzy w tym sklepie wycenione są jako ogony wieprzowe. Przy kasie postanowiliśmy sprostować pomyłkę. Tym samym sprawiliśmy wielką uciechę całej obsłudze. Ten optymistyczny akcent, nie licząc naszej niemal sześciogodzinnej podróży, zakończył naszą wakacyjną wędrówkę przez zachodnią część Beskidu Niskiego. Było pysznie, ale może czas ponownie wybrać się gdzieś dalej?...
Lipiec 2016
zdjęcia Barsus i Liwia Sus
Na Foluszu znaleźliśmy się dość późno, bo dopiero około piętnastej. Jednak mieliśmy w planach marsz wyraźnymi szutrami, które nawet po zmroku nie są nawigacyjnym wyzwaniem. Dodatkowo pora roku sprzyja takim późnym wyjściom. Dni są długie a szarówka utrzymująca się po zmierzchu wystarcza do sprawnego wędrowania.
Pierwszy fragment trasy przebiegał między Foluszem a Świątkową Wielką. Nie szliśmy najkrótszym wariantem do schroniska, bo postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o Świerzową Ruską. Dlatego ruszyliśmy niebieskim szlakiem rowerowym, który wygodnie łączy obie miejscowości. Właściwie nie ma w tej drodze nic nadzwyczajnego. Ja mimo to darzę ją sentymentem i gdy tylko mam możliwość lubię tam się przejść. Ku mojej radości Magurski Park Narodowy postawił przy niej nową wiatę. Dokładnie w miejscu gdzie zielony szlak do Mrukowej opuszcza szutrową drogę. My minęliśmy ją jednak i pierwszy konkretny postój zrobiliśmy sobie na Polanie Świerzowskiej.
Kolejne kilometry (6,5) były lżejsze ponieważ droga na całej swej długości traciła z mozołem zdobytą wysokość. Wędrując nią robiliśmy tylko małe przystanki na picie i kilka zdjęć bobrzej żeremi.
Pogoda ustabilizowała się i nad naszymi głowami zaległy szaro-bure chmury. Na szczęście nic z nich nie padało. Sprawnie minęliśmy Świątkową.
Wchodząc do Świerzowej Ruskiej na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przy tablicy z mapą i opisem tej nie istniejącej wsi. Skręciliśmy w boczną dróżkę prowadzącą na stare cerkwisko i cmentarz. Znaleźliśmy tam cebulaste zwięczenie dawnej świątyni stojące pośród drzew. Niestety przez goniący nas zmierzch nie mogliśmy zatrzymać się na dłużej. Maszerując dalej doliną co chwilę przecinaliśmy potok, który teraz bardzo leniwie toczył wodę. Szlak często przechodzi nad nim po drewnianych kładkach, które przy tak niskim stanie wody są zbędne. Kawałek przed Przełęczą Majdan minęliśmy solidny zamykany schron. Pokusa zanocowania w nim zatrzymała nas na moment w jego wnętrzu. Tym razem zdecydowaliśmy się odpuścić i ruszyć do schroniska. Te parę kilometrów zrobionych w drodze do niego ujmowało nam drogi w dniu następnym.
Nie poszliśmy jednak najkrótszą drogą. Wielokrotnie miałem okazję przechodzić bagna między Przełęczą Majdan a Bacówką Bartne i kiedy tylko mogę omijam je. Robię to dosłownie szerokim łukiem. Szutrem, od jakiegoś czasu mającym znaki żółte, zeszliśmy do wsi i dalej drogą asfaltową dotarliśmy do schroniska. Dokładny przebieg tego obejścia można znaleźć na aktualnych mapach Beskidu. Przez asfaltowy odcinek eskortował nas sympatyczny psiak. Miał on w sobie coś z labradora. Był wesoły i ufny. Był też opiekuńczy. Umożliwił nam spokojne przejście przez wieś, w której jest całe mnóstwo hałaśliwych burków. Każdego kolegę, który szykował się do wybiegnięcia na drogę, utrzymywał w granicach posesji. Każdy z tych kundli czynił z osobna jazgot za trzech, on zaś nawet nie warczał tylko delikatnie mruczał. Trochę jak zaklinacz, albo ktoś pewny swojej siły. Gdy jego zaklęcia przestawały być potrzebne, bo zdążyliśmy się oddalić, doganiał nas i rozpoczynał radosny pląs. Pod drzwiami schroniska rozpłynął się jak cień.
A w środku przywitała nas barciańska atmosfera i jej mrukowaty sprawca. Co by o nim nie mówić, to bez problemu uraczył nas ciepłą strawą. A było już nie dużo do dziesiątej. Jak zawsze jego odpowiedzi na moje, jak myślałem proste pytania, nieco zbijały mnie z tropu. Jednak przy odrobinie dobrej woli dawaliśmy radę się porozumieć.
Dzień drugi niedziela
Bacówka Bartne- Baza Namiotowa w Regietowie
Ponownie na szlak wyszliśmy dość późno. Poranne dosypianie, toaleta i śniadanie zeszło nam do za piętnaście jedenasta. Z tego powodu zrezygnowaliśmy z przejścia przez Nieznajową i z pierwotnych planów pozostało nam tylko zboczenie do cerkwi w Wołowcu. Odcinek od schroniska do Wołowca przeszliśmy nieco dłuższym wariantem. Początkowo do asfaltu za znakami niebieskimi a później drogą do samej cerkwi. Dzięki temu wstąpiliśmy po drodze na małą polankę z miłym oku widokiem.
Nasze tempo nie chciało w żaden sposób wznieść się ponad leniwe człapanie. Z pewnością wpływ na to miał niewielki dystans, który chcieliśmy przejść. Okolica także tchnęła sielskością i zachęcała przez to do lenistwa. A pogoda, która zaczęła wyraźnie się poprawiać, także utrudniała nam nabranie większego rozpędu. Cóż mieliśmy zrobić? Przecież nie ma sensu walczyć z taką nawałnicą przeciwności losu.
W Wołowcu najpierw pod cerkwią, a później nad rzeką zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Śliwka skorzystała z tego czasu i upichciła sobie owsiankę. Nad rzekę zawędrowaliśmy już właściwie wypoczęci i gotowi do drogi z zamiarem lekkiego odświeżenia się w niej. Ale urok zakątka obezwładnił tak Śliwkę, że musiała w nim posiedzieć choć chwilkę...
Gdy niespiesznie ruszyliśmy w dalszą drogę nasze miejsce nad rzeką zajął samochód. Zza zamkniętych szyb rwał się na wolność ryk tłumionej muzyki. Dźwięki w pierwszej chwili sprawiały wrażenie nieprzyjemnych. Były bębniące i jakieś sztuczne. Zmieniło się to gdy otwarły się drzwi i mogły ony swobodnie ruszyć w świat. Miłe uchu rify punkrocka rozległy się kontrastując z majestatem drewnianej cerkwi patrzącej na to wszystko z góry. Idąc w swoją stronę ujrzeliśmy jeszcze olbrzymi irokez kierowcy. Zabawne, ale w Beskidzie Niskim ta sytuacja była jakoś dziwnie na miejscu...
Droga do Krzywej początkowo nużyła swoimi szutrami, później natomiast męczyła kluczeniem pośród wysokich traw i ciągłym przekraczaniem strumieni.
Dopiero przed Popowymi Wierchami dała nam odpocząć od tych atrakcji. Szeroką łąką wspięła się w górę i zmieniła w las. A ten sprowadził nas do Ługu. Między Krzywą a Ługiem spotkaliśmy plecakowych turystów po raz pierwszy. Była to samotna dziewczyna i wędrujący samotnie chłopak, a daleko za nimi podążała większa paczka brodatych i roześmianych jegomościów.
Za Ługiem czekało nas ostatnie tego dnia podejście na Rotundę. Ten fragment strasznie się dłużył mimo, że w naszym marszu nie można już było dostrzec porannego marazmu. Gdy nieco zgrzani weszliśmy na szczyt pozwoliliśmy sobie na chwilę lenistwa, po czym sprawnie zeszliśmy do bazy namiotowej.
W niej przywitali nas sympatyczny bazowy Janek i jego siedmioletnia pomocnica Aurelia. Szybko zostaliśmy poinformowani co wolno a czego nie, gdzie co jest i jak można zorganizować sobie ciepły prysznic. Gdy umyliśmy się natryskiem z konewki i ogarnęliśmy kąt do spania przyszła pora na posiadówę przy ognisku i ciepły posiłek. Jedzenie było nasze ale herbata Janka. Parzył on samodzielnie zerwaną świeżą mięte. Napar z niej jak wszystko gotowane na ognisku smakował nieco wędzonym.
Ze Śliwką już kiedyś korzystaliśmy z tej bazy. Było to jednak po sezonie i nie było w niej tak klimatycznie. Nikt nie częstował taką herbatą i nie można było się wykąpać w tak niecodziennej łazience. Janek podpytany opowiedział nam jak to jest z niedźwiedziami w tej części Beskidu. Jego zdaniem są rzadkością na tamtych terenach i pojawiają się niejako tranzytem. Ale gdy już zaznaczą swoją obecność to stają się tematem dla miejscowych podczas sączenia piwa pod sklepami. Ot tacy niedźwiedzi celebryci. A pogaduchy i piwo pod sklepem to niemal tabloid w takich okolicach.
Dzień trzeci poniedziałek
Baza Namiotowa w Regietowie- Krynica
Wietrzna noc utrudniająca mi sen sprawiła, że nasze wyjście odwlekło się do dziesiątej. Gdy żegnaliśmy się z Jankiem, dostaliśmy jeszcze kontakt do miejsca z przyzwoitymi noclegami w Krynicy. Wieczorem w rozmowie coś wspomniałem, że nie mamy gdzie zanocować w kurorcie i stąd jego gest. Po szerokim moście produkcji Lasów Państwowych ruszyliśmy aby zmierzyć się z Kozim Żebrem i jego osławionym zboczem. Właśnie tam spotkaliśmy paru harcerzy. Chłopaki twardo maszerowali w mundurach i rogatywkach. A żar powoli zaczynał lać się z nieba. Pewno za punkt honoru postawili sobie świecić przykładem i reklamować swoją organizację. Mnie na ich widok robiło się upiornie gorąco. Idąc Kozim Żebrem mijaliśmy się co jakiś czas. Ulgę w tym marszu dawał cień lasu, który rósł prawie do samej Chańczowej. Tam pod sklepem ostatni raz spotkaliśmy harcerzy. My w okolicach południa zrobiliśmy sobie pod nim przerwę śniadaniową, a oni z zakupami ruszyli dalej.
Po jakimś czasie podjęliśmy przerwaną wędrówkę. Czekał nas długi odcinek poprowadzony asfaltem. Temperatura mocno dawała się we znaki. Wszystko za sprawą bezchmurnego nieba nad głową i rozprażonego asfaltu pod nogami. Dobrze, że chociaż kojąco na zmysły działała zieloność łąk sielsko rozciągniętych po obu stronach drogi.
Gdy skręciliśmy do Ropek na parę godzin porzuciliśmy grzejący asfalt. Zamieniliśmy go na szuter. Z jednej strony na takiej nawierzchni można śmiało i szybko się przemieszczać bez obawy o pobłądzenie, z drugiej zaś jest ona mimo wszystko obciążeniem dla stóp. Znacznie mniej niż ścieżka leśna amortyzuje kroki. A wytchnienie od twardych dróg to było coś co coraz bardziej było potrzebne naszym stopom. Mimo lekkich sportowych butów obydwoje nabawiliśmy się pęcherzy. A pobłądzenie także nam się przydarzyło. Jednak porównanie mapy z okolicą i okolicy z kompasem sprawiło, że nie musieliśmy się wracać tylko wspomnianym szutrem dotarliśmy do szlaku. Obie drogi łączyły się w dalszej części ze sobą. Szuter dał nam jeszcze jedną rzeczą w kość. Wędrując nim pośród lasów mieliśmy wciąż nad głowami palące słońce. Cień okolicznych drzew bardzo rzadko docierał na nasz szlak. Gorąco stopniowo wysysało z nas siły. Gdy dotarliśmy do kolejnej drogi asfaltowej musieliśmy odpocząć.
Dalszą wędrówkę przez Banicę do Mochnaczki Niżnej będę kojarzył z pięknymi widokami. Zejścia czerwonego szlaku do obydwu miejscowości wiodą przez rozległe łąki. Dla nas lipiec zazielenił je malowniczo i dał pretekst do krótkich postojów aby nacieszyć nimi oczy. W Mochnaczce zaszliśmy ponownie do sklepu i rozstrzygnęliśmy kwestię, którędy pójdziemy do Krynicy. Z powodu późnej godziny i obolałych stóp wybraliśmy asfalt. Był to wariant krótszy a i tak na kwaterze stanęliśmy około dziewiątej.
Dzień czwarty wtorek
Krynica- Rzeszów
Wieczorem podjęliśmy decyzje, że ostatni dzień przeznaczamy tylko na powrót do domu. Początkowo planowaliśmy z Krynicy dojść przez Schronisko na Hali Łabowskiej do Piwnicznej. Jednak nasze skancerowane stopy powiedziały dość. Spokojnie wyspaliśmy się do oporu, zjedliśmy śniadanie i w okolicach południa ruszyliśmy snuć się po mieście. Zaopatrzyliśmy się, ja w pamiątki dla bliskich i oscypki, a Śliwka w książkę o Łemkowszczyźnie oraz podobnie do mnie w sery. Trzy godziny przeleciały nam przez palce i przed odejściem naszego pociągu poszliśmy kupić jakieś prowianty na drogę. W sklepie Śliwkę naszła ochota na arbuz. A, że najlepszy sposób na pokusę to jej ulec to też przystąpiła do wyboru apetycznej ćwiartki. Jakie było jej zdziwienie gdy okazało się, że arbuzy w tym sklepie wycenione są jako ogony wieprzowe. Przy kasie postanowiliśmy sprostować pomyłkę. Tym samym sprawiliśmy wielką uciechę całej obsłudze. Ten optymistyczny akcent, nie licząc naszej niemal sześciogodzinnej podróży, zakończył naszą wakacyjną wędrówkę przez zachodnią część Beskidu Niskiego. Było pysznie, ale może czas ponownie wybrać się gdzieś dalej?...
Lipiec 2016
zdjęcia Barsus i Liwia Sus
niedziela, 18 września 2016
Chuj z maluchem expedition
Prolog
Rzecz miała miejsce w 2008 r., a konkretnie w długi listopadowy
weekend, którym obdarowała nas ojczyzna z okazji Święta
Niepodległości. Plany były piękne i zakładały pętlę z Wetliny
pasmem granicznym do schroniska pod Małą Rawką. Zaś spod Małej
Rawki do Wetliny przez połoniny kolejno Caryńską i Wetlińską
mieliśmy wrócić do punktu startu. Ech, plany, plany a w efekcie
tak jak w tym powiedzonku: „Miało być tak pięknie a wyszło tak
jak zawsze”. Wylądowaliśmy w Komańczy i zrobiliśmy zupełnie
inną trasę, która z pierwotnym planem miała tyle wspólnego, że
pętlą była i częściowo biegła pasmem granicznym. A poza tym
była... O tym będzie później.
Siedzę nad herbatą w ciepłym schronisku i cieszę się jego
atmosferą. Jest wieczór drugiego dnia naszej wędrówki. I chociaż
tym razem już nie pójdziemy w góry nazajutrz, to nie jest mi żal.
Pójść, to bym poszedł, ale nie żal mi, że wracamy. Teraz jest
przyjemnie i ciepło, jestem czysty, a ludzie, których mam wokół
siebie, są niesamowici. Takiej atmosfery jak tu w schronisku w
Komańczy nie doświadczyłem w żadnym innym tego typu miejscu.
Pełnia wrażeń i nastrojów. A mogło nie być tak różowo.
Wystarczy napomnieć o dniu dzisiejszym, a i wczorajszy nie był
pozbawiony doznań podnoszących ciśnienie. To właściwie czwarte
miejsce, do którego trafiliśmy w poszukiwaniu noclegu. Po drodze
były jakieś ruiny w Starym Łupkowie, lokal Radosne Szwejkowo tamże
i nawet o mały włos nie kimalibyśmy na Końcu Świata. Na
szczęście wizję apokalipsy zażegnaliśmy męską decyzją, a inne
lokale... hmm, nie uprzedzajmy. Co z nimi? - będzie powiedziane w
swoim miejscu i czasie. Opowieść wszak ma swoje prawa i porządek w
niej być musi.
Wypad rozpoczynamy o jakiejś morderczej porze, bodaj o czwartej
rano. Ale nic to, podniecenie nową przygodą w górach jest tak
silne, że niweluje cały dyskomfort związany z krótkim snem.
(Rano) jeszcze tylko szybkie śniadanie, parzenie herbaty do termosu
na później i wybywam z domu.
Z Michałem jesteśmy umówieni tam gdzie zawsze. Ja jak zwykle
jestem kilka minut przed czasem. Jest nieco zimno i odczuwam to mimo
ubranej koszulki termo, softu i przeciwdeszczówki. Po jakiejś
chwili słyszę nadjeżdżającego malucha, a za moment ukazuje mi
się on na oczy. To Michał dziarsko nawija wstęgę szosy na opony
swojego wehikułu. W ten zimny listopadowy przedświt ani ja ani mój
partner nie podejrzewamy, że ów kaszlak będzie jednym z głównych
bohaterów naszego wyjazdu i, że to on będzie podejmował za nas
kluczowe decyzje.
Tutaj jestem winien kilka słów opisu naszego automobilu. Ma on
kolor czerwony więcej niż 1,5 dekady na swoim karku i gdy się
zagrzeje to potrzeba mu 30 min na to, aby mógł ponownie ruszyć w
drogę.
Nasza trasa w Bieszczady wiedzie z Jasła przez nowy Żmigród,
Duklę, Komańczę, Cisną do Wetliny. Pierwsza przerwa techniczna
łapie nas Kawałek za Duklą na drodze biegnącej do przejścia w
Barwinku. Jednak jest ona planowa, mimo, że miejsca gdzie wypada
nikt nie jest wstanie zaplanować. Po ostudzeniu gorącego
temperamentu nasze autko jest gotowe do drogi, w którą niezwłocznie
ruszamy. Drugi pitstop i jak się okaże ostatni w drodze w tą
stronę, łapie nas jakieś 6 km przed Komańczą. Przygotowani na
narowy naszego rumaka grzecznie zjeżdżamy na pobocze i dajemy mu
czas na ostudzenie emocji. Noc tym czasem powoli traci na ciemności.
Po odczekaniu przepisowej liczby minut Michał próbuje ruszyć i
początkowo nawet daje radę. Ale autko zaczyna się buntować. Nie
ciągnie już tak dziarsko na przód i blask w oczach jakoś tak mu
mętnieje i przygasa. Próby reanimacji także nic nie dają. Na
pych fiacik także nie odpala. Całe szczęście do Komańczy jest
już blisko i dajemy radę się do niej jakoś dowlec. Trochę
pchając, a trochę wiosłując.
Wiosłowanie polega na toczeniu się z lekkiej górki z uchylonymi
drzwiami i wystawioną jedną nogą, tą bliższą drzwi. Służy ona
do odpychania się jak na hulajnodze od nawierzchni naszych pięknych
asfaltów. Maluch jak widać nie jedno ma imię i oblicze. Jak sami
dowodzimy zmieniając go w łódź czy jak kto woli w hulajnogę. Aby
nie przeciągać sprawy z maluchem, należy tylko napomnieć, że
zostaje on u mechanika, cudem znalezionego w czas długiego weekendu.
A my? Nie, my nie zostajemy u mechanika. Zarzucamy wory na plecy i
ruszamy dziarsko w nieplanowane ostępy Bieszczadów. Wychodzi na to,
że najlepiej z Komańczy będzie się nam wbić w główny szlak
beskidzki i ruszyć nim w stronę Duszatyna i Chryszczatej. A co
dalej zrobimy? To się zobaczy później.
Ja przemierzam po raz drugi ten odcinek czerwonego szlaku, a Michał
chyba po raz pierwszy. Ostatnio byłem tu cztery lata temu i był to
pierwszy mój samodzielnie organizowany wyjazd w Bieszczady. Teraz
idzie się bardzo przyjemnie i nie trzeba tak jak poprzednio bawić
się w łamigłówki jak tu nie wpaść w błoto do połowy łydki.
Pierwszy odcinek między Komańczą a osadą Duszatyn przebiega dość
monotonnie. Niespiesznie idąc rozprawiamy o rzeczach różnych i
powolutku wbijamy się w rytm marszu. W między czasie pogoda klaruje
się na typową raczej dla września niż listopada. Znaczy się jest
słonecznie i niezbyt gorąco, ale wystarczająco aby w marszu było
ciepło. Po jakimś czasie z lasu wychodzimy na drogę, którą
przyjdzie nam przedeptać parę kilometrów zanim odbijemy na szlak
prowadzący do duszatyńskich jeziorek. Krok za krokiem odmierzamy
stukiem treków kolejne metry drogi. Robi się tak jakoś smętnie.
Monotonia w pewnym momencie sznuruje nam usta i zaczyna być słychać
prócz kroków tylko miarowe oddechy naszej dwójki. Na szczęście
plecaki są lekkie, załadowane tylko niezbędnym minimum żarcia,
ciuchów i śpiworami. Gdyby przyginały nas do ziemi swym ciężarem
stałyby się pewno idee fixe naszych rozmyślań, a tak myśli mogą
ulecieć gdzieś w dal. W pewnym momencie odpływam i rejestruje
tylko rzeczy niezbędne z zewnętrznego świata potrzebne do
sprawnego przemieszczania się.
- A Chuj z maluchem!- Ostre słowa nie pozbawione jednocześnie
pewnej dozy tumiwisizmu wyrywają mnie z umysłowego letargu. Michał
przegryzł się przez balast, który ciążył mu od rana. To męskie
krótkie zdanie jest punktem zwrotnym tego wyjazdu. Wraz z nim
ulatuje coś, co ciążyło nam obu i dzięki temu idzie się nam od
tej pory raźniej. Ponad to panaceum zawarte w tych słowach pomaga
nam poradzić sobie z każdym dylematem tego wyjazdu.
Po jakimś czasie robimy krótki postój przy opuszczonej stacji
kolejki wąskotorowej. Zdaje się, że w sezonie dawniej była tam
jakaś mała jadłodajnia. Wykorzystujemy ją na zmianę garderoby to, co
zbędne odkładamy do plecaków i ruszamy dalej. Niedługo potem
odbijamy na szuter, który przechodzi w ścieżkę szlaku nad
Jeziorka Duszatyńskie. W pewnym momencie zamiast iść za znakami
idziemy za szutrem. Na szczęście szybko orientujemy się w pomyłce,
a po za tym: Chuj z...
Gdy docieramy nad jeziorka jest już koło południa i wypada coś
przekąsić. Znajdujemy jakieś zwalone drzewo. Buty spadają ze
stóp, a z plecaków wyskakują bułki i termosy. Jest przyjemnie.
Mimo, że zaczyna nam robić się nieco chłodno w bezruchu, to
okoliczności przyrody wynagradzają nam z nawiązką ten dyskomfort.
Wreszcie zbieramy manele i ruszamy w stronę Chryszczatej. Po drodze
mijamy tablicę pamiątkową, która jest poświęcona leśnikowi
rozszarpanemu przez niedźwiedzia. Od tej pory zaczynamy brnąć pod
górę i ja zostaje z tyłu coraz bardziej. Jednak zaciskam zęby i
staram się jak najmniej przystawać dla odpoczynku. Człapiąc tak
nieśpiesznie mijamy mogiły, które zdaje się pochodzą z czasu
pierwszej wojny światowej. A na grobach odpoczywa kilku
jegomościów z gpsami i wykrywaczami metalu. Ciekawe, czy to hieny
cmentarne? Czy raczej poszukiwacze fragmentów broni, których groby
w ogóle nie interesują? Pozostawiamy ich samych sobie idąc w swoją stronę. Na szczycie Chryszczatej dokonujemy wyboru
trasy na resztę dnia i ruszamy za czerwonymi znakami, aby po
jakimś czasie odbić w stronę Woli Michowej.
W miejscu gdzie porzucamy szlak i wbijamy się w coś
przypominającego mocno wyeksploatowany asfalt spotykamy turystów
zmierzających do okolicznego kamieniołomu. Jest już dość późno,
przecież mamy już listopad. A jak wynika z mapy to mają oni do
przejścia spory kawałek drogi i to tylko w jedną stronę. A co z
powrotem? Napomykamy im o naszych wątpliwościach. Ale oni zdają
się wiedzieć lepiej czy to ma sens. Właściwie wolna droga, są
dorośli. Jednak to, że nie mają nawet mapy świadczy na ich
niekorzyść i czyni wątpliwym sens podjętej decyzji. I nie chodzi
o to, że to taka trudna trasa, ale o to, że chcą się błąkać w
nieznanym terenie po zmroku. A do niego jeszcze maksymalnie dwie
godziny, które strawią najprawdopodobniej na samo dojście do celu.
Tym czasem my ruszamy do Woli Michowej. Czeka nas spory kawałek
deptania, wspomnianym wyżej asfaltem. Nie jest to najprzyjemniejsza
część tego dnia tym bardziej, że niżej droga zmienia się
momentami w rozjeżdżoną kołami ciężkiego sprzętu masę
lepkiego błocka. W pewnym momencie mijają nas turyści
zmechanizowani. Znaczy się paru rozbijaków na kładach. Pewnie
wypłoszyli wszystkie zwierzęta w promieniu kilku kilometrów. Mimo,
że nie podoba mi się gdy ktoś wdziera się takimi hurkotnikami w
miejsca gdzie hałas jest jak cierń wbity w tyłek, to gdy mam iść
asfaltem chętnie pożyczyłbym od nich taki pojazd. Nic to, marzenia
marzeniami, a iść trzeba dalej. Gdy dochodzimy do celu przechodzimy
obok gospodarstwa, po którym dość swobodnie gania agresywny pies.
W obawie, że gdzieś ma on otwartą furtkę lub przesadzi ogrodzenie
rozpinamy pasy biodrowe, aby w razie konieczności zrzucić plecaki i
dać nogę na lekko.
Na szczęście cali, zdrowi i nieuszczupleni o nasz bagaż docieramy
do latarni wagabundy. Miejsca gdzie zmęczeni wędrówką zażyjemy
ciepłej strawy i kąpieli. Dzięki uprzejmości Pani z bufetu możemy
się nie martwić wczesnym wymarszem. Konkretnie problemem,
niewielkim dodajmy, jest ciepła herbata na następny dzień. Ale
zostaje on rozwiązany przez tą Panią, która pożycza nam czajnik.
Resztę wieczoru spędzamy z gospodarzami i ich gośćmi w świetlicy.
Tamże zostajemy okrzyknięci niedźwiedziami. A to z tej przyczyny,
że gdy wszyscy opatuleni w jakieś dresy trzęsą się z zimna i
złaknieni ciepła łapczywie czekają na chwilę, gdy kominek
podniesie wyczuwalnie temperaturę, my spokojnie paradujemy
w krótkich spodenkach i klapkach. Mimo miłego towarzystwa uznajemy
, że czas na nas. Już to z przyczyny zmęczenia, a już to dlatego,
że przypadkowo, siedząc w świetlicy, wpadamy w środek spotkania
wspominkowego i slajdowiska z podróży do Ziemi Świętej. My
wspominać nie mamy czego, a i nastrój nasz nie jest adekwatny do
takich rozrywek. Udajemy się więc do naszego pokoju. jeszcze małe
conieco złożone z konserw, telefon do żony i idziemy spać.
Pobudka jak zwykle w górach jest raczej wcześniej niż później.
Gdyby nie to, że robi się coraz jaśniej można by mniemać, że to
zmierzch dnia poprzedniego. Latarnie Wagabundy opuszczamy jeszcze,
gdy wszyscy śpią. Po przejściu przez Wolę Michową odbijamy w
stronę szlaku granicznego. Jednak nie dobijemy do niego ścieżką
turystyczną tylko tak jak tygrysy lubią najbardziej, na azymut.
Jesteśmy trochę zaniepokojeni czy poradzimy sobie z poruszaniem się
takim sposobem. Ale mniej więcej po godzinie dochodzimy na pasmo
graniczne i wpadamy na z góry zaplanowany słupek wyznaczający pas
między dwoma krajami. Od tej pory będziemy już maszerowali
szlakiem aż do Starego Łupkowa. Nic prostszego. Nawet gdy będzie
problem ze znakami, to jeszcze mamy ułatwienie w postaci słupków
granicznych. Droga jest przyjemna. Raczy nas widokami zwłaszcza
strony słowackiej. Gdzieniegdzie napotykamy pozostałości
ufortyfikowań w postaci resztek okopów. Niestety pogoda jest gorsza
niż dnia poprzedniego. I mimo, że nie pada, to widoczność
uniemożliwia wykonanie nam zdjęć, które by oddawały urok tej
drogi.
Mimo, że miejsce było naprawdę przyjemne to, opowiadać nie ma
czego, bo ile słów można poświęcić miarowemu tuptaniu? A każdy
wie jak wygląda brnięcie przez mało uczęszczane szlaki: a to
jakieś liście po kolana, a to jakieś tarniny, a czasem śmigłowiec
straży granicznej nad głową. Po prostu chleb powszedni turysty.
Opowieść nabiera rumieńców dopiero w momencie, gdy dotarliśmy do
miejsca, w którym wypadało zejść ze szlaku.
Plan był taki, że idziemy do Starego Łupkowa. Z mapy wynikało, że naszą drogę przetną tory kolejowe, wzdłuż których będziemy od tej pory szli aż do przysiółka. I wszystko szło pięknie, ładnie. Szlak wiódł nas bez przygód, a jak znikał to słupki graniczne były pomocą. Aż dotarliśmy do tego , który wyznaczał nam moment zejścia. Ale zaraz, zaraz gdzie są tory? Jak to nie ma? Przecież na mapie są. I co z tego, tu ich nie ma. To też zaczęliśmy ich szukać. Tak jakby tory można było przeoczyć. W wyniku tych poszukiwań popieprzyły się nam całkiem kierunki. Zacząłem się upierać, że strona gdzie ewidentnie jest Słowacja to Polska. Ale jakoś dajemy radę. Gdzie intuicja zawodzi, tam sprawdza się stary dobry kompas. I po chwili wiemy już wszystko. Schodzimy do jakiegoś siodła między dwoma wzniesieniami i zaczynamy iść według wskazań kompasu. Oj nieprzyjemna to droga. Mówiąc krótko - chaszczowanie. A rozwlekle - przedzieranie się od gęstwiny do gęstwiny. Jedna gorsza od drugiej. Brniemy już tak ładnych parę minut, gdy Michał dostrzega tory u stóp swoich. Oj dobrze, że zobaczył, a nie wpadł na nie, bo od jego stóp do torów jest jakieś 5 m w pionie.
Po chwili rozumiemy już wszystko. Siodło to był dach, a tory szły
tunelem. Drobne przeoczenie, a ile kłopotu i nerwów. Jedyne co nas
usprawiedliwia to, to że trasa była nie planowana. Co za tym idzie
nie zbieraliśmy na jej temat informacji. A to zaowocowało tym, że
tunel był ostatnią rzeczą, której spodziewalibyśmy się w tym
miejscu.
Rzecz jasna nie odmawiamy sobie zwiedzenia tunelu i przechodzimy nim
na stronę słowacką. Dla mnie jest w nim na tyle ciemno, że
wyciągam czołówkę. U sąsiadów Michał jeszcze raz wchodzi na
jego dach. Jeszcze kilka fotek i wracamy do kraju. Marsz kontynuujemy
dalej torami. Nad naszą drogą w pewnym momencie widzimy ruiny
jakiegoś opuszczonego budynku i dochodzimy do wniosku, że
nadawałyby się one na nocleg gdyby nie udało się znaleźć
żadnego innego.
Po dotarciu do zabudowań Starego Łupkowa odnajdujemy Radosne
Szwejkowo. Jest to gospodarstwo, które polecił nam właściciel
Latarni Wagabundy. Jednak mamy pecha. Nie zastajemy właścicieli i
pocałowawszy klamkę odchodzimy w swoją stronę. Na mapie Michał
znajduje miejscówkę o ostatecznie brzmiącej nazwie - Koniec
Świata. Ustalamy, że to tam teraz się udamy.
Droga nie nastręcza żadnych trudności. Ale nic dziwnego, jest
płaska a biegnie ona szutrem. Gdy docieramy do kolejnego przystanku
na mapie naszych poszukiwań noclegu okazuje się, że bacówka z
zewnątrz jest całkiem sympatyczna. Jednak w środku zmartwieni
brakiem bieżącej wody i tym, że rezydenci grożą nam
koniecznością gry na gitarze, rezygnujemy z noclegu w tym miejscu
i ruszamy do Komańczy. Nasi nowi znajomi patrzą na nas nieco
dziwnie. Chyba jak na idiotów. A tony ich głosów nie pozostawiają
w tym względzie żadnych wątpliwości i to co maskuje wyraz twarzy
wyłazi przy każdym słowie.
Jak teraz o tym myślę to wybrzydzaliśmy, oj wybrzydzaliśmy. Nieprzymierzając jak francuskie pieski. Zważywszy na to, od jakiej miejscówki zaczynaliśmy planowanie noclegu na ten dzień.
Jak teraz o tym myślę to wybrzydzaliśmy, oj wybrzydzaliśmy. Nieprzymierzając jak francuskie pieski. Zważywszy na to, od jakiej miejscówki zaczynaliśmy planowanie noclegu na ten dzień.
Ale jak to mówią: raz tylko matka rodziła. Nie ma co dywagować, trzeba ruszać. Robi się już coraz ciemniej a przed nami kawał drogi. Z każdym krokiem dzień traci na jasności i temperatura spada odczuwalnie. Na grzbietach lądują texy. Dobrze, że droga w dalszym ciągu jest wyraźna. Co jakiś czas mijają nas samochody jadące w obie strony. Niestety kierowcy tych jadących nam zza pleców są nieczuli na nasze machanie. W ten sposób mijamy zakład karny i Nowy Łupków dochodząc wreszcie do drogi między Wolą Michową a Komańczą. Tutaj z początku także nie jest wesoło. Liczymy, że ktoś się wreszcie zatrzyma. Jednak jak na złość kolejne samochody mijają nas nawet nie zwalniając. Jesteśmy padnięci, jest ciemno i droga na piechty coraz mniej różowo się nam jawi. Wreszcie ktoś lituje się nad nami i zjeżdża na pobocze. Jak to mówią na rodzinę zawsze można liczyć. Szybko ładujemy się na tylne siedzenie land rowera i nie przeczuwamy tego, co zaraz się okaże.
Tak szybko jak wsiadamy, tak i rusza auto naszych dobroczyńców.
Zaczynamy konwersować o tym skąd idziemy, Michał, który marzy o
tego typu samochodzie, dopytuje jak taki się sprawdza. W
międzyczasie zahaczamy o wykorzystanie gps w jeździe samochodem.
Wreszcie zostajemy zapytani skąd jesteśmy. Ja mówię, że mieszkam
w Krakowie a pochodzę z Rzeszowa, a Michał zaś od słowa do słowa
z kierowcą dochodzą do wniosku o łączącym ich pokrewieństwie.
Więzy krwi to z tych piąta woda po kisielu, ale rodzina jest
rodzina. Chyba fortuna czuwała nad nami tego dnia. Niestety do celu
docieramy szybciej niż byśmy chcieli i z familią kolegi trzeba się
pożegnać. Teraz jeszcze tylko parę kroków i będziemy w
schronisku. Ale co to? Podjeżdża do nas furgonetka. Jak trzeba było
to prawie nikt się nie chciał zatrzymać, a teraz już nie
potrzebujemy. Jak się okazuje za chwil kilka, dobrze, że już nie
potrzebowaliśmy. Boczne drzwi pojazdu odsunęły się z rozmachem i
hukiem. A jakiś mocno nietrzeźwy jegomość zaproponował nam
podwózkę. Stwierdził jednocześnie, że jest ich w środku już
czternaścioro, ale jeszcze dwóch kolesi z tobołami nie robi
różnicy i on się nie lęka o pojemność wana. Grzecznie wymawiamy
się z jazdy i ruszamy w swoją stronę.
Oprócz ciepła wita nas w schronisku przyjemna atmosfera, którą
rostaczają gospodarze. Jest też wszystko, czego pragnęliśmy na
zakończenie tego dnia: prysznic, czyste łóżka i ciepłe jedzenie.
A nagrodą za trudy w dotarciu tu jest absolutnie gratisowa szarlotka
z posypką i ciastka, takie z cukrem na wierzchu.
Siedzę teraz tu i delektuje się tym wszystkim. Zmęczenie daje znać
o sobie i podejmujemy z Wujkiem męską decyzje o udaniu się na
spoczynek. Aż dziw, że nie od razu walimy w kime, tylko jeszcze się
nam zbiera na snucie historii.
Epilog
Dzień trzeci to już powrót do Jasła naszym narowistym maluchem.
Bogu, dzięki, że nie trzeba było wiosłować ani pchać
piekielnika. Ale nie obyło się bez postojów na schłodzenie. Co
więcej, aby oszczędzać akumulator musieliśmy łamać przepisy,
zwłaszcza jadąc z góry na dół. Momentami było to nieco
straszne, zwłaszcza gdy mocniej zawiało z boku, a fiacik zaczynał
myszkować po drodze. Aaaa, zapomniałbym, o najważniejszym! Pewnie
zachodzicie w głowę, co mu było? Szlag trafił alternator.
A chuj z maluchem! :D
Tekst pierwotnie opublikowałem na outdoor.org.pl kilka lat temu.
Zdjęcia M. N.
Subskrybuj:
Posty (Atom)