Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

poniedziałek, 22 lutego 2021

Lekcja


Po fakcie stwierdzam, że to był dziwny wyjazd. Myślę tak dlatego, że ciężko mi wpasować go w jakiś schemat czy słowną klamrę. Z drugiej strony zawszę z respektem podchodzę do tego, co może mnie spotkać na szlaku ze strony pogody i własnego organizmu. Pogoda, wiadomo, nie jest do końca przewidywalna, a organizm zawsze może spłatać niespodziewanego figla. Zresztą parę razy w życiu zdarzyło mi się opaść z sił zimą w górach i dlatego staram się dbać o kondycję. Ale po raz pierwszy w jakimś sensie zawiódł mnie sprzęt. Po głowie kołaczą się mi jakieś frazy o igłach szronu na moim tygodniowym zaroście, facecje o tym jak najadłem się śniegu podczas paru upadków i jak mnie zaskoczył strumień ciurkający w najlepsze pod śniegiem przy około dziesięciostopniowym mrozie. Jednak na to, co działo się podczas wycieczki i to jak ona wyglądała największy wpływ miała zawodność sprzętu i jego słabe przygotowanie przed wyrypą...

Pierwsza awaria dopadła mnie nim na dobre zaczęliśmy iść. Kilkaset metrów przed mostkiem na Kłopotnicy powyżej Folusza mój zachwalany hak do utrzymywania nieco przymałych klamer od fok wybrał wolność, a za nim do dezercji zaczęła się szykować prawa foka. Trzeba było szybko zaradzić problemowi. W ruch poszły trytytki i lepiec. Wszystko trwało na tyle długo, że mróz chwycił tak moje dłonie jak i Mikrona w całej jego osobie, w żelazne cęgi. Szczęściem, gdy ruszyliśmy wysiłek pozwolił błyskawicznie się rozgrzać. A wracając do reperacji, to zwykły lepiec okazał się znacznie trwalszy niż trytytki. Najważniejsze, że udało się, jak wtedy myślałem, zaradzić na dobre problemowi i mogłem sprawnie podchodzić na grzbiet.

 


fot. Mikron

 Gdy podążaliśmy w górę czarnym szlakiem przyszedł czas na zrzucenie zbędnych warstw odzieży. Jak to przy podchodzeniu zrobiło się nam mega gorąco. Powoli zaczęliśmy także myśleć o robieniu jakichś zdjęć. Michał, który podążał w szpicy, zwrócił moją uwagę na to, że od dłuższej chwili podążamy tropami wilka. Niestety ani znaki szlaku, ani tropy sprytnego zwierzęcia nie uchroniły nas przed zgubieniem właściwej ścieżki. Na szczęście szybko zaradziliśmy problemowi z pomocą GPS w moim telefonie. Gdy weszliśmy w bardziej płaski teren ponownie zaczęły się kłopoty z moim sprzętem. Najpierw lewa foka, mimo sprawnych zaczepów i haka na dziobie narty, spadła, a jej klej złapał śnieg. Stwierdziłem, że dam radę na jednej i zaśnieżoną fokę schowałem za kurtkę by ją wysuszyć. Niewiele dalej obaj z Michałem zaliczyliśmy zamoczenie nart w wodzie. zaskoczyło nas, że przy takim mrozie cokolwiek mogło nie zamarznąć. Woda nie skuła się lodem ale nasze foki i mój ślizg już tak. Zmarzlina zebrana na deskach zachowywała się jak klej, który zbiera kilogramy śniegu. Musiałem pozbyć się też drugiej foki. Pomyślałem, że teraz będzie raczej płasko i powinienem dać radę na samej łusce. A zapobiegliwy Mikron miał zaimpregnowane foki, z których tylko wykruszył lód i śnieg. po czym przeciągnął ponownie po nich smarem i mógł nadal sprawnie iść.

Od tego momentu mój marsz stał się dużo bardziej siłowy. Każde podejście wymagało ode mnie nieco więcej zaangażowania. Sumarycznie wpływało to na moje tempo, coraz bardziej je zmniejszając. W międzyczasie doszliśmy na Ferdel. Nie muszę dodawać, że Michał był na szczycie znacznie wcześniej niż ja. Mimo wszystko humory nam dopisywały. Wkoło była piękna zima, w plecakach smaczne jedzenie, a przed nami dalszy ciąg przygody. Ja nadal czułem siłę do wędrowania, nawet na gołych ślizgach. Zagospodarowanie szczytu i wieża zrobiły na nas dobre wrażenie. Tego dnia widoczność nie oszałamiała. Ale miło było spoglądnąć ponad czubkami drzew w dal.

 

fot. Mikron

fot. Mikron

fot. Mikron

Przed sobą mieliśmy teraz długi odcinek grzbietem Magury z kulminacją całej wycieczki na Kornutach. Grzbiet grzbietem, ale całkiem sporo na nim podejść. Nie są one zbyt strome, ale bez fok zaczynały być coraz większym wyzwaniem. Normalnie Michał z racji swojego wzrostu przemieszcza się szybciej niż ja, a tu marsz na łusce coraz bardziej podkreślał różnicę między nami. Niedobory mojej techniki z każdym podejściem, ba nawet niewielkim prożkiem położonym wyżej na mojej drodze, uwypuklały się wyraźniej. Kombinowanie z jodełkowaniem i schodkowaniem przeszkód w końcu dały mi tak w kość, że wyjąłem zza pazuchy foki. To był obraz nędzy i rozpaczy. Ciepło mojego ciała przez parę godzin nie rozmroziło ich na tyle, żeby przywrócić je do pełnej sprawności. Wybrałem tą nie zamoczoną i z pomocą lepca zamocowałem na lewym ślizgu. Kolejne minuty uciekły na zabawę ze sprzętem. Jednak pomoc ze strony jednej foki była nie do przecenienia. Moje tempo wyraźnie wzrosło. Dalej snułem się w ogonie, ale już nie tak bardzo, a kolejne podejścia przestały być wyzwaniem fizyczno-technicznym. Wcześniej angażowałem w nie siły całego ciała napinając się do granic możliwości. Wszystko po to, żeby tylko nie zjechać w tył. Teraz mogłem ten problem zrzucić na pomocną fokę.

 

fot. Mikron

 Od Ferdla minęło już parę godzin i coraz mocniej doskwierał mi głód. Na krzyżówce szlaków, zielonego i żółtego, zrobiliśmy dłuższy postój - ostatni przed zjazdem z grzbietu do Folusza. W ruch poszły bułki, czekolady i termosy z gorącą herbatą. Właściwie to był jedyny moment tamtego dnia, gdy czułem się naprawdę wypompowany. Dłuższy odpoczynek i solidny posiłek sprawiły, że wstąpiły we mnie nowe siły. W międzyczasie zaczął prószyć drobny śnieg i nadciągnął zmierzch. Trzeba było się zbierać. Początkowo po szlaku lekko nachylonym w dół, by dotrzeć do większych stromizn. Moje umiejętności zjazdowe połączone z trudnym dla mnie terenem i zmęczeniem powodowały, że zaliczałem upadek za upadkiem. Wreszcie doszło do tego, że miara mojej wytrwałości się przebrała. Po kolejnej przewrotce i zebraniu się do kupy, gdy jeszcze próbowałem stanąć w dogodnej pozycji by komfortowo zacząć zjazd, siła ciążenia wygrała z moimi zamiarami. Narty wraz ze mną pomknęły w dół. Przez chwilę utrzymywałem równowagę. I gdy myślałem,, że już ustabilizowałem sylwetkę pojawiło się kolejne przełamanie stoku. Efekt wiadomy - gleba. Spokojnie wypiąłem narty. Pozbierałem kije. Gdy podniosłem głowę i spojrzałem za siebie osłupiałem na widok tego z czego usiłowałem zjechać. Stromizna mnie zaskoczyła. Z góry, w skrócie perspektywicznym wyglądało to na bardziej połogie zbocze. Wtedy jakoś odebrało mi zapał do kontynuowania szusów zgodnie z grawitacją. Mimo, że jeszcze podjąłem jedną próbę zjazdu to wtedy coś się we mnie przełamało i większość drogi pokonałem już z buta. Początkowo z nartami w rękach, a później z zamocowanymi na plecaku. W między czasie minęli nas inni narciarze - chyba z dziesięciu. To znaczy moment postali z nami i porozmawialiśmy. Gdy nas minęli, Mikron ruszył dalej na deskach. Ale i on nie uniknął przygód. Na dole zwierzył się mi z mocnego postanowienia nabycia kasku skiturowego...

Tura przez grzbiet Magury to fajne wspomnienie. Przyroda pokazała, że nawet w doskonale znanym terenie potrafi udzielić lekcji. Na szczęście niezbyt bolesnej, ale zaskakującej o tyle, że nie przypuszczałbym jak bardzo na przebieg tury wpływ może mieć z pozoru niewielka awaria. Wśród elementów takich jak przygotowanie kondycyjne, topograficzne, sprzętowe, zaopatrzenie w jedzenie oraz umiejętności w wykorzystaniu tego wszystkiego, jeśli jedna szwankuje, inne muszą stać na wysokim poziomie. Gdyby nie dobra kondycja to to, że mieliśmy narty przy tamtych warunkach nic by nie pomogło. Gdyby awaria była poważniejsza i narty przestałyby być zdatne do użytku, musiałbym iść cały czas na nogach. W śniegu po kolana, o nie stabilnej powierzchni to mogłoby być mocne wyzwanie. Nie można liczyć tylko na sprzęt. On bardzo pomaga i pozwala robić więcej w terenie. Ale gdzieś w tyle głowy trzeba mieć plan rezerwowy na wypadek jego mniejszej lub większej usterki. I nie zapominajmy o odpowiedniej rezerwie sił. Posiadanie sprzętu nie upoważnia nas do lekceważącego podejścia w stosunku do przyrody i tego jakie ona stawia nam wyzwania...


luty 2021 r.

9 komentarzy:

  1. Barsus, jakbym tam wczoraj był :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No co ty nie powiesz? A ja idąc w sobotę 13 lutego miałem wrażenie, że w najbliższym czasie przyniesie tam jakiegoś Menela.😁😉

      Usuń
  2. Bartek! dwa wnioski:
    1. Zmień okucia fok i na przodzie przejdź na szeroką obejmę i z tyłu "mysi ogonek". Masz szerokie obłe dzioby i widać będzie z tym problem zawsze.U mnie w Madshusach, dzioby są klasyczne i nic nie spada.
    2. Awarie sprzętowe wytrącają z równowagi. Jak się jest w zespole, to problem mniejszy. Ale jak samemu to już gorzej. Do gry wchodzi psychika.
    U Wilczkowskiego w "Miejscu przy stole" jest opis sytuacji: wracał z Zakopanego wieczorem do Moka "waksmundzkim szlakiem" sam na nartach. Na którejś z polan na nartach zaliczył wywrotkę z powodu awarii wiązania. Uderzył mocno kolanem w "coś".
    No i nagle psychika doszła do głosu. No i nagle znany szlak, stał się pustkowiem. Nagle mróz stał się "ziąbem" . On wtedy już miał kłopoty z sercem, więc zaczął sprawdzać nerwowo, czy buteleczka z lekarstwem nie ucierpiała itp....
    Dwa kilometry dalej "na szosie" do Moka, wszystko już było ok.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jeden ogon gryzonia póki co sobie odpuszczam. Chcę sprawdzić co zmieni szersza klamra na dziobie. Też dobrym patentem jest przy długim używaniu foki zaklejenie lepcem miejsca gdzie śnieg wchodzi pod foke. Mam taki rodzaj taśmy, która bardzo dobrze radzi sobie z wilgocią ze śniegu i nie puszcza.
      dwa ja mam inaczej. Znaczy w zespole stresuję się tym, że tóra przeze mnie się opóźnia. A gdy jestem sam mam większy luz bo jeśli komuś coś psuje swoim za marudzeniem to tylko sobie samemu.
      3 nie było tym razem aż tak grubo, żeby do głosu mogły dojść elementy związane ze słabą lub silną psychiką.

      Usuń
  3. Sama turystyka skiturowa jest mi nieznana, więc w tym zakresie za bardzo się nie wypowiem.

    Jednak z końcówką się zgodzę, zwłaszcza: "I nie zapominajmy o odpowiedniej rezerwie sił." Ja to też już odkryłem, że ta sama trasa, dla dwóch osób może być zupełnie inaczej odbierana. I często główną różnicą jest kondycja. Ktoś, dla kogo dany odcinek w danych warunkach będzie kresem sił, po którym nie ma ochoty nawet usiąść i zjeść kolacji, na pewno nie uzna tego wyjścia za przyjemnie spędzony czas. Za to ktoś, kto ma tę kondycję lepszą, może potraktować taką trasę za ciekawą wycieczkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miło mi, że myślimy podobnie. Co do specyfiki turystyki narciarskiej, to te aspekty niespecjalnie różniły się od wędrówki na rakietach śnieżnych. Kiedy nie będziemy mieli siły iść bez rakiet a one się zepsują, to efekty będą bardzo podobne do opisanych. Gdy zabraknie siły na wędrówkę w kopnym śniegu i torowanie To robi się już niesympatycznie.

      Usuń
  4. wiem, że się powtarzam, ale... ależ Wy tam macie pięknie! :) Też zaliczyłam ostatnio (krótki na szczęście) marsz bez nart, to się pewnie co jakiś czas trafia każdemu. rzeczki wcale tak łatwo nie zamarzają, jeziora miewają podwójny lód. Bagna są ciepłe... Nie wiesz czym impregnował foki Mikron?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, wziąć narty na plecy To żaden wstyd. Ja mam to szczęście, że narciarstwa uczył mnie Pim. Już podczas pierwszej tury mieliśmy takie sytuacje, że przypina liśmy narty do plecaków. Nigdy nie było z tym problemu i mówienia o tym że to niehonorne... czasem robię tak, że dla zasady za wszelką cenę próbuję pokonać jakiś odcinek na nartach. Ale to ma służyć rozwojowi techniki i obyciu się z nartami. Ale to są specyficzne wyjazdy służące przede wszystkim rozwojowi umiejętności. Tutaj ścigał nas zmrok i to było naprawdę rozsądniejsze rozwiązanie. No a poza tym miałem już dość obijania 4 liter. 😁
      Fajnie, że ci się podobają te nasze pagóry. Też je kochamy!
      Tak wiem czym kolega impregnował foki:
      https://www.polarsport.pl/wosk-pomoca-bicolor-wax.html?gclid=EAIaIQobChMI45Glpbfz7gIVBQB7Ch3rXwC5EAQYAiABEgKvG_D_BwE

      Usuń
    2. dzięki! kupię w takim razie skoro zadziałał.

      Usuń