Jedziemy razem z M i C na biegówki. Naszym celem jest las rozciągający się między Czudcem a Wolą Zgłobieńską. To mój nowy wynalazek. Niedawno zastanawiałem się, jak to miejsce sprawdzi się na narty. Gdy parkujemy samochód pod szlabanem, termometr wskazuje jakieś -10 stopni. Jednak kompletnie tego nie czuć. Słoneczny poranek i suche powietrze odpowiadają za taki stan rzeczy.
Operacje sprzętowe zakończone, więc czas w drogę. Ruszamy lekko pod górę. C dziwi się czemu moje poruszanie bardziej przypomina marsz, a nie to co zapamiętał z telewizyjnych relacji z zawodów w biegach narciarskich. No cóż, pod górę ciężko wykonać efektowny ślizg.
Wychodzimy na główny ciąg komunikacyjny w tym lesie. Wtedy się zaczyna ustępowanie miejsca samochodom. Nie jest ich zbyt wiele, ale znacznie więcej niż gdy byłem tu we czwartek. Właściwie to we czwartek chyba nie minął mnie żaden. Mijamy także pieszych, a nawet rowerzystę. Gdyby było tak pusto jak te parę dni temu miejsce faktycznie byłoby doskonałe na zabawę narciarską i też na pierwsze kroki dla M i C. Teraz jest fajnie, ale schodzenie na pobocze co jakiś czas jest upierdliwe.
Gdy dochodzimy do pierwszych zabudowań na południowym krańcu kniei, zawracamy i kawałek dalej robimy odpoczynek w miejscu piknikowym. I tu dopiero jest tłum. Płoną dwa ogniska, pieką się kiełbasy, a ktoś gromko oznajmia, że przywiózł płynny rozgrzewacz. Gdyby towarzystwo było jeszcze poubierane w kożuchy, względnie futra i strzelało z krucic na wiwat, można by poczuć się jak u Sienkiewicza. Mimo pozornej sielskości obrazka, czuję się tam nie swojo. Potrzebuje ciszy i ukojenia. Ale to moje potrzeby, a ludzie chcą się bawić, przyjechali wszak na kulig. Jednak jakoś mi tęskno do czwartkowego spokoju tego miejsca:
Jest czwartek. Przyszła zima i okoliczności sprzyjają, żeby się wybrać gdzieś w plener. Prosto z pracy idę na dworzec i wsiadam w pociąg do Jasła. Gdy wysiadam w Czudcu jest jeszcze bardziej biało niż w Rzeszowie. Peron właściwie tonie w bieli. Gdzieś nieśmiało przebija się słońce zza ciężkich nabrzmiałych śniegiem chmur. Ale Dziś z nimi nie wygra. Mijam peryferia miejscowości, szybko przechodzę długie podejście wśród pól i wreszcie jestem w lesie. Takim go chciałem zobaczyć, gdy szedłem tu w grudniu. Jest cicho, biało i przytulnie. Czuję się trochę jak w dżdżysty jesienny wieczór siedząc z kubkiem kawy w domowym fotelu. Zabawne zważywszy, że cały czas jestem w lesie.
Powoli opad przybiera na sile, a ja czuję coraz większą radość. Cel pierwszy dotrzeć do wiaty i zrobić sobie kawę ze śniegu. Mam ze sobą chińskiego Jetboil'a i chcę sprawdzić jak będzie sprawował się w warunkach zimowych. Szkoda tylko, że nie jest nieco zimniej. Na szczęście czystego śniegu do topienia mi nie zabraknie. Po drodze zaglądam do ambony. Takie miejsca na przekór swojemu przeznaczeniu, we mnie nieodmiennie budzą stare marzenie. Chodzi o to, żeby skorzystać z ich progów w czasie rykowiska i nacieszyć uszy symfonią lasu.
Idąc żwawo pod górę żal mi, że nie mam na nogach nart. Cóż za piękny zjazd oferuje ta droga dla takiego żółtodzioba jak ja. No nic, może zima nie pójdzie sobie zbyt szybko i da się zrealizować ten pomysł. Zatopiony we własnych myślach i marzeniach wchodzę na grzbiet. Mijam dziarskiego staruszka spacerującego po okolicy, a parę kroków dalej docieram do wiatki. Teraz po kolei: ciepła kurtka, kuchenka i jej montaż, nabieram śniegu i ognia! Z pełnego gara puchu zostaje kałuża tylko nieznacznie zakrywająca dno. Kilka uzupełnień wsadu naczynia i wreszcie zalewam kawę wrzątkiem. Chwila na przestudzenie naparu i pierwszy łyk. Jasna cholera ale syf! Toż to w ogóle nie przypomina smakiem fusiary. Wszystko przez destylat z którego wytopiłem wodę. W końcu więcej niż połowa ląduje w śniegu...
Gdy ruszam dalej zaczyna coraz mocniej padać. Otacza mnie bańka stworzona z drogi, chmur i kurtyny sypiącego śniegu. Świata, po za nią, chyba nie ma? Jest coraz mniej realnie i coraz dziwniej. Idę przez las mijając kolejne poprzeczne do mojej drogi. Wynurzam się z ciszy i miękkości, by tonąć w niej na powrót. Przechodzę przez wieś i znikam po jej drugiej stronie. Jestem jak zjawa niedostrzeżona przez nikogo. A może to nie ja się poruszam tylko świat przepływa wokoło mnie, rozstępując się na chwilę? Tylko ruch moich nóg i zmęczenie utwierdzają mnie w tym, że jest odwrotnie. Droga ginie pod bielą. Już nie wiadomo gdzie trakt, a gdzie pola. Puch jest egalitarny, zrównuje wszystko co wybija się ponad lokalny poziom. Sypie, sypie i sypie...
Ech było wspaniale! Utwierdzam się w swej tęsknocie z każdą chwilą. Im bliżej jesteśmy samochodu, tym mocniej doskwiera mi klimat panujący w lesie. Mijają nas już nie pojedyncze auta lecz istne kawalkady. Czego tam niema: sanki, traktory, konwój terenówek, nie wspominając o zwyczajnych osobówkach. Nie tylko odludki lubią zimę. Ciężko ludziom zabronić zabawy, zwłaszcza w takim czasie...
Styczeń 2021 r.
Bartku, tu Jarek (aka -J.) z L. ws. sanek. Odpisywałem na Twoje 2 wcześniejsze maile, bez odzewu, a teraz dostałem maila od Ciebie,że nie daję znaku życia. Napisałem kontrolnego maila, ale nie przez Re:, może po prostu moje maile zaczęło kierować do spamu, sprawdź proszę. Na wypadek, gdyby mój dzisiejszy (27.04) mail nie doszedł, korzystam z tej drogi, nie chciałem zaśmiecać bloga Kasi N.
OdpowiedzUsuń