- Buzia śmieje ci się jak dziecku.
Słowa Liwii zbywam krótkim, że to nie z radości tylko to grymas
od słońca. Ale mimo wszystko bardzo się cieszę i to co widzę
dookoła siebie z każdą minutą spędzoną na grzbiecie potęguje
ten stan. Już nawet nie myślę o tym, że o mały włos nie
trafilibyśmy tu i cały wyjazd w Bieszczady skończyłby się
ponownym odwiedzeniem Beskidu Niskiego.
Wszystko przez niedoinformowanie. Nie wiedzieliśmy, że autobus,
którym mieliśmy jechać do Sanoka nie kończył tam trasy i jechał
dalej do Jaślisk. A widząc tabliczkę z tą drugą nazwą po prostu
nie wsiedliśmy do niego. Beskidy w naturalny sposób pojawiły się
jako alternatywa dla tak pechowo zaczętego wyjazdu. Jednak kilka
głębokich wdechów i przerzucenie możliwości w myślach pozwoliło
przypomnieć sobie o jeszcze jednym sposobie na dotarcie do Ustrzyk
Górnych.
Budzik wyrywa mnie ze snu, bardzo głębokiego snu. Pierwsza reakcja
to niemy protest psychiki i lekkie skołowanie. Dopiero po kilkunastu
sekundach od przebudzenia świadomość powraca do ciała ze świata
nocnych rojeń i pozwala przypomnieć sobie, że to wszystko dla
tego, że Biesy czekają. A może to ja na nie czekałem? Nie ważne,
trzeba wstawać. Czuję jak ciało się buntuje przed tak radykalną
komendą i mimo, że wstaję szybko to niemal do samego dworca
odczuwam ten opór mojej osobistej materii. Zaokrętowanie na
spóźniony autobus w środku nocy to tylko formalność i tak po
paru godzinach i dwóch przesiadkach lądujemy tam gdzie chcieliśmy.
Ustrzyki są zupełnie inne niż w wakacje. Witają nas mgłą,
wilgocią i pustkami. Nigdzie żywego ducha po za nami i kierowcą
autobusu, który nas doręczył niemrawych jak paczki. Takie skutki
braku snu. Żwawym krokiem ruszamy, by po kilku chwilach zostawić
asfalt i domostwa za sobą. Czuje się coraz raźniej i nawet opór
ciała gdzieś zniknął. Idziemy na luzie rozmawiając gdy wypada
nam iść obok siebie lub milcząc gdy jedno zostaje z tyłu.
Otoczenie jest jak z baśni, bezlistny las szczelnie otulony mgłą.
Brakuje tylko czarnego rycerza goniącego nas konno. A może wilk
rodem z „Czerwonego kapturka” byłby bardziej odpowiedni w tym
niepokojącym miejscu? Mam poczucie rodem z Berkeley’a. „Esse
percipi”, istnieje tylko to co postrzegają moje zmysły, wszystko
inne nie. Zagubiłem się w jakimś nigdzie. Granice świata to
granice zasięgu mojego wzroku.
Powoli przez mleczny opar pokazuje się nieśmiałe słońce i
rozprasza stopniowo niepokój wraz z szarością świata. Górna
granica lasu jest jednocześnie granicą mgły i gdy wychodzimy nad
nią powietrze staje się przejrzyste, a słońce porzuca wstyd. Krok
za krokiem pniemy się powolutku kamienistą ścieżką na grzbiet
wiodący w kierunku Tarnicy. Gdy jestem już na wysokości
pozwalającej patrzeć na las z góry odwracam wzrok od stromizny
przede mną.
Teraz faktycznie muszę wyglądać jak dziecko, które dostało
ulubionego lizaka. Nade mną za plecami Szeroki Wierch , przede mną
panorama na wierzchołki Rawek i Caryńskiej, a pode mną ktoś w
dolinach wylał może bitej śmietany. A może to wata cukrowa? Nie
wiem ale chętnie bym po niej pobiegał lub wygodnie ułożył się
na jej powierzchni. Tam musi być jak na puchowej kołdrze. Czuje się
jak pilot, który w swoim samolocie wzniósł się ponad burzę i ma
ten zaszczyt oglądać słońce jako jedyny, podczas gdy wszyscy na
ziemi muszą cierpliwie znosić deszcz i szarugę. I znowu to uczucie
odrealnienia. Zdaje sobie sprawę, że na dole są wsie i ludzie,
lasy i zwierzęta. Ale wiem to tylko jakąś malutką częścią
rozumu. Poza tym wszystko we mnie upiera się, że tam jest tylko
mgła. Żeby uświadomić sobie, że jest inaczej trzeba mi dużo
samodyscypliny, ale ten wysiłek teraz mi zbędny. Dobrze jest jak
jest. Ta nierealność jest taka radosna i dająca tyle frajdy. Buzia
sama układa się do uśmiechu, oczy skrzą się jak diamenty. Czy to
szczęście?
Kiedy to minęło? Szeroki Wierch już za mną i za nami. Przełęcz
pod Tarnicą gości nas tym co niesiemy w plecakach i błotem. Zaraz
czeka nas kulminacja dnia, całe 1346 m n.p.m. Co za przekora losu,
cały dzień widoków i teraz na Tarnicy takie mleko. Widoczność
obraziła się i w tej okolicy wzięła wolne na resztę dnia. A my
grzęźniemy z każdym metrem wysokości w coraz większej mgle. Ale
za to w jakiej. Co i rusz w tych ciężkich storach pojawia się
okienko, a w nim widok na południe. Pstryk, pstryk staram się
uwiecznić prześwit na matrycy. A tu jak na złość chmury figlują
i za każdym razem zaciągają story gdy migawka kończy pracę.
Wydatnie pomaga im w tym wiatr. Żartowniś się znalazł.
Zejście mija niepostrzeżenie. Początek nieco utrudnia życie i
deko irytuje. Ale las przynosi ulgę wraz z przyczepnością. We
wiacie spotykam anioła. Ciekawe bo nie wyglądał. Powinien być
cały zielony i mieć zielony kielonek. A on ma czerwoną kurtkę i
osobistą służbę meteorologiczną w postaci własnej żony. Podaje
ona prognozę z godzinną dokładnością. Czas potrzebny na
zamienienie z nimi kilku słów wystarcza aby Liwia mnie dogoniła.
Ruszamy dalej. Anielscy państwo po chwili mijają nas i oglądamy
ich plecy, a za moment giną nam z oczu. Rozluźnieni docieramy na
asfalt i rozważamy podjazd autobusem do Ustrzyk lub zajście do baru
w Wołosatem, które trzeba by było zwieńczyć marszem na koniec
dnia. A anioł właśnie teraz wyciąga skrzydła z plecaka i
proponuje z własnej inicjatywy zabranie nas do samochodu. Ciekawe
jak plotą się losy. Gdy człek czasem sam niesie te skrzydła w
plecaku i dowiaduje się o nich dopiero gdy kogoś poratuje jedzeniem
na trasi , a czasem to jego poratują niespodziewanie innym darem.
Budzik wyrywa mnie ze snu. Bardzo głębokiego? Raczej nie.
Jedenaście godzin w ciepłych puchowych pieleszach robi swoje. Puk,
puk słyszę jakiś trzask. Deszcz pada? A może to dach pracuje? Nie
wiem co to, ale na pewno nie deszcz. Mimo chmur nic z nieba nie leci.
Pora na śniadanie, mycie i pakowanie. Dziś trzymają nas godziny w
sztywnym harmonogramie. Nie można się więcej ociągać. Ogarnięci
i gotowi do drogi zostawiamy klucz od naszego pokoju gospodyni, a ją
i miejsce naszego noclegu za sobą. Pełny brzuch nie pozwala zarazić
się ponuractwem od szarej okolicy. Zaprawieni wczorajszym dniem
sprawnie nabieramy wysokości na zboczu Połoniny Caryńskiej.
Zaczyna wchodzić nam w krew mijanka na drodze. Raz to Liwia
prowadzi, a innym razem ja. Dziś dystanse między nami są na tyle
duże, że prawie w ogóle nie rozmawiamy. Tyle tylko aby wiedzieć,
że wszystko dobrze. Szelest kaptura na głowie znieczula mnie na
dźwięki z otoczenia. Orientuję się, że pada deszcz dopiero, gdy
przystaję i wraz z mym bezruchem nakrycie głowy milknie. Upewniłem
się przed chwilą, że z kuzynką wszystko w porządku i dlatego
żwawym krokiem ruszam aby szybko osiągnąć wiatę.
Krótki
postój i zabezpieczeni przed wodą ruszamy dalej. Las dzisiaj nie
budzi fantastycznych skojarzeń. Tym razem wzrok rozbija się o
drzewa. Do czasu jednak, im wyżej jesteśmy tym bardziej zasnuwa się
mgłą. Wreszcie gdy osiągamy grzbiet świat zostaje zamknięty w
kilku metrach dookoła nas. Znowu widoczność gdzieś poszła. Aby
dziś poczuć dotyk słońca na twarzy trzeba by znacznie wyższych
gór albo samolotu. I nawet to nie gwarantowałoby wydostania się z
tego mlecznego tumanu. Liwia co i rusz rozmywa się na drodze przede
mną. Brrry, jak zimno. Wiatr chłosta nas chłodem i wodą.
Osiągamy rozstaj dróg, pierwszy od tej strony Połoniny. Tu
decydujemy się zawrócić. Kilka szybkich zdjęć i ruszamy w dół
do Ustrzyk.
Droga
w tą stronę wystawia na próbę naszą uwagę. Jest ślisko i
mokre, skalne występy na szlaku utrudniają zejście. Mimo, że
świadomość odbiera tę wędrówkę jako dłuższą niż do góry,
to kontrola czasu ujawnia, że wcale nie idziemy wolniej. Hmmm
świadomość. Właściwie dzisiaj z braku wyraźniejszych bodźców
myśli odbijają się od ścian głowy jak kamyki w pustej puszce i
prawie w ogóle nie zahaczają o świat zewnętrzny. Gdyby nie
podniesiony wzrok w geście pożegnania grzbietu a rozmyty widok w
kierunku Rawek uciekłby chyłkiem przed nami. Rytm sprawnego zejścia
przez leśne ostępy zabuża tylko krótki postój we wiacie. Deszcz
nie nadąża za naszym tempem i zostaje gdzieś za górami. Jeszcze
tylko szybkie mycie kijów i butów w strumieniu, czystość to stan
umysłu, i jesteśmy na parkingu wyludnionym jak pustynia.
Stojąc na przystanku żegnamy Bieszczady spojrzeniami na okoliczne
szczyty. W międzyczasie deszcz dogonił nas i nieco utrudnia te
spojrzenia. Teraz została nam już tylko czterogodzinna podróż
pośród rozmów studentów i wulgaryzmów licealistów. Nie psuje to
jednak głębokiej satysfakcji i szczęścia, które wieziemy w
plecakach dzięki Biesom i Czadom.
listopad 2013
fot. Liwia Sus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz