Prolog
Rzecz miała miejsce w 2008 r., a konkretnie w długi listopadowy
weekend, którym obdarowała nas ojczyzna z okazji Święta
Niepodległości. Plany były piękne i zakładały pętlę z Wetliny
pasmem granicznym do schroniska pod Małą Rawką. Zaś spod Małej
Rawki do Wetliny przez połoniny kolejno Caryńską i Wetlińską
mieliśmy wrócić do punktu startu. Ech, plany, plany a w efekcie
tak jak w tym powiedzonku: „Miało być tak pięknie a wyszło tak
jak zawsze”. Wylądowaliśmy w Komańczy i zrobiliśmy zupełnie
inną trasę, która z pierwotnym planem miała tyle wspólnego, że
pętlą była i częściowo biegła pasmem granicznym. A poza tym
była... O tym będzie później.
Siedzę nad herbatą w ciepłym schronisku i cieszę się jego
atmosferą. Jest wieczór drugiego dnia naszej wędrówki. I chociaż
tym razem już nie pójdziemy w góry nazajutrz, to nie jest mi żal.
Pójść, to bym poszedł, ale nie żal mi, że wracamy. Teraz jest
przyjemnie i ciepło, jestem czysty, a ludzie, których mam wokół
siebie, są niesamowici. Takiej atmosfery jak tu w schronisku w
Komańczy nie doświadczyłem w żadnym innym tego typu miejscu.
Pełnia wrażeń i nastrojów. A mogło nie być tak różowo.
Wystarczy napomnieć o dniu dzisiejszym, a i wczorajszy nie był
pozbawiony doznań podnoszących ciśnienie. To właściwie czwarte
miejsce, do którego trafiliśmy w poszukiwaniu noclegu. Po drodze
były jakieś ruiny w Starym Łupkowie, lokal Radosne Szwejkowo tamże
i nawet o mały włos nie kimalibyśmy na Końcu Świata. Na
szczęście wizję apokalipsy zażegnaliśmy męską decyzją, a inne
lokale... hmm, nie uprzedzajmy. Co z nimi? - będzie powiedziane w
swoim miejscu i czasie. Opowieść wszak ma swoje prawa i porządek w
niej być musi.
Wypad rozpoczynamy o jakiejś morderczej porze, bodaj o czwartej
rano. Ale nic to, podniecenie nową przygodą w górach jest tak
silne, że niweluje cały dyskomfort związany z krótkim snem.
(Rano) jeszcze tylko szybkie śniadanie, parzenie herbaty do termosu
na później i wybywam z domu.
Z Michałem jesteśmy umówieni tam gdzie zawsze. Ja jak zwykle
jestem kilka minut przed czasem. Jest nieco zimno i odczuwam to mimo
ubranej koszulki termo, softu i przeciwdeszczówki. Po jakiejś
chwili słyszę nadjeżdżającego malucha, a za moment ukazuje mi
się on na oczy. To Michał dziarsko nawija wstęgę szosy na opony
swojego wehikułu. W ten zimny listopadowy przedświt ani ja ani mój
partner nie podejrzewamy, że ów kaszlak będzie jednym z głównych
bohaterów naszego wyjazdu i, że to on będzie podejmował za nas
kluczowe decyzje.
Tutaj jestem winien kilka słów opisu naszego automobilu. Ma on
kolor czerwony więcej niż 1,5 dekady na swoim karku i gdy się
zagrzeje to potrzeba mu 30 min na to, aby mógł ponownie ruszyć w
drogę.
Nasza trasa w Bieszczady wiedzie z Jasła przez nowy Żmigród,
Duklę, Komańczę, Cisną do Wetliny. Pierwsza przerwa techniczna
łapie nas Kawałek za Duklą na drodze biegnącej do przejścia w
Barwinku. Jednak jest ona planowa, mimo, że miejsca gdzie wypada
nikt nie jest wstanie zaplanować. Po ostudzeniu gorącego
temperamentu nasze autko jest gotowe do drogi, w którą niezwłocznie
ruszamy. Drugi pitstop i jak się okaże ostatni w drodze w tą
stronę, łapie nas jakieś 6 km przed Komańczą. Przygotowani na
narowy naszego rumaka grzecznie zjeżdżamy na pobocze i dajemy mu
czas na ostudzenie emocji. Noc tym czasem powoli traci na ciemności.
Po odczekaniu przepisowej liczby minut Michał próbuje ruszyć i
początkowo nawet daje radę. Ale autko zaczyna się buntować. Nie
ciągnie już tak dziarsko na przód i blask w oczach jakoś tak mu
mętnieje i przygasa. Próby reanimacji także nic nie dają. Na
pych fiacik także nie odpala. Całe szczęście do Komańczy jest
już blisko i dajemy radę się do niej jakoś dowlec. Trochę
pchając, a trochę wiosłując.
Wiosłowanie polega na toczeniu się z lekkiej górki z uchylonymi
drzwiami i wystawioną jedną nogą, tą bliższą drzwi. Służy ona
do odpychania się jak na hulajnodze od nawierzchni naszych pięknych
asfaltów. Maluch jak widać nie jedno ma imię i oblicze. Jak sami
dowodzimy zmieniając go w łódź czy jak kto woli w hulajnogę. Aby
nie przeciągać sprawy z maluchem, należy tylko napomnieć, że
zostaje on u mechanika, cudem znalezionego w czas długiego weekendu.
A my? Nie, my nie zostajemy u mechanika. Zarzucamy wory na plecy i
ruszamy dziarsko w nieplanowane ostępy Bieszczadów. Wychodzi na to,
że najlepiej z Komańczy będzie się nam wbić w główny szlak
beskidzki i ruszyć nim w stronę Duszatyna i Chryszczatej. A co
dalej zrobimy? To się zobaczy później.
Ja przemierzam po raz drugi ten odcinek czerwonego szlaku, a Michał
chyba po raz pierwszy. Ostatnio byłem tu cztery lata temu i był to
pierwszy mój samodzielnie organizowany wyjazd w Bieszczady. Teraz
idzie się bardzo przyjemnie i nie trzeba tak jak poprzednio bawić
się w łamigłówki jak tu nie wpaść w błoto do połowy łydki.
Pierwszy odcinek między Komańczą a osadą Duszatyn przebiega dość
monotonnie. Niespiesznie idąc rozprawiamy o rzeczach różnych i
powolutku wbijamy się w rytm marszu. W między czasie pogoda klaruje
się na typową raczej dla września niż listopada. Znaczy się jest
słonecznie i niezbyt gorąco, ale wystarczająco aby w marszu było
ciepło. Po jakimś czasie z lasu wychodzimy na drogę, którą
przyjdzie nam przedeptać parę kilometrów zanim odbijemy na szlak
prowadzący do duszatyńskich jeziorek. Krok za krokiem odmierzamy
stukiem treków kolejne metry drogi. Robi się tak jakoś smętnie.
Monotonia w pewnym momencie sznuruje nam usta i zaczyna być słychać
prócz kroków tylko miarowe oddechy naszej dwójki. Na szczęście
plecaki są lekkie, załadowane tylko niezbędnym minimum żarcia,
ciuchów i śpiworami. Gdyby przyginały nas do ziemi swym ciężarem
stałyby się pewno idee fixe naszych rozmyślań, a tak myśli mogą
ulecieć gdzieś w dal. W pewnym momencie odpływam i rejestruje
tylko rzeczy niezbędne z zewnętrznego świata potrzebne do
sprawnego przemieszczania się.
- A Chuj z maluchem!- Ostre słowa nie pozbawione jednocześnie
pewnej dozy tumiwisizmu wyrywają mnie z umysłowego letargu. Michał
przegryzł się przez balast, który ciążył mu od rana. To męskie
krótkie zdanie jest punktem zwrotnym tego wyjazdu. Wraz z nim
ulatuje coś, co ciążyło nam obu i dzięki temu idzie się nam od
tej pory raźniej. Ponad to panaceum zawarte w tych słowach pomaga
nam poradzić sobie z każdym dylematem tego wyjazdu.
Po jakimś czasie robimy krótki postój przy opuszczonej stacji
kolejki wąskotorowej. Zdaje się, że w sezonie dawniej była tam
jakaś mała jadłodajnia. Wykorzystujemy ją na zmianę garderoby to, co
zbędne odkładamy do plecaków i ruszamy dalej. Niedługo potem
odbijamy na szuter, który przechodzi w ścieżkę szlaku nad
Jeziorka Duszatyńskie. W pewnym momencie zamiast iść za znakami
idziemy za szutrem. Na szczęście szybko orientujemy się w pomyłce,
a po za tym: Chuj z...
Gdy docieramy nad jeziorka jest już koło południa i wypada coś
przekąsić. Znajdujemy jakieś zwalone drzewo. Buty spadają ze
stóp, a z plecaków wyskakują bułki i termosy. Jest przyjemnie.
Mimo, że zaczyna nam robić się nieco chłodno w bezruchu, to
okoliczności przyrody wynagradzają nam z nawiązką ten dyskomfort.
Wreszcie zbieramy manele i ruszamy w stronę Chryszczatej. Po drodze
mijamy tablicę pamiątkową, która jest poświęcona leśnikowi
rozszarpanemu przez niedźwiedzia. Od tej pory zaczynamy brnąć pod
górę i ja zostaje z tyłu coraz bardziej. Jednak zaciskam zęby i
staram się jak najmniej przystawać dla odpoczynku. Człapiąc tak
nieśpiesznie mijamy mogiły, które zdaje się pochodzą z czasu
pierwszej wojny światowej. A na grobach odpoczywa kilku
jegomościów z gpsami i wykrywaczami metalu. Ciekawe, czy to hieny
cmentarne? Czy raczej poszukiwacze fragmentów broni, których groby
w ogóle nie interesują? Pozostawiamy ich samych sobie idąc w swoją stronę. Na szczycie Chryszczatej dokonujemy wyboru
trasy na resztę dnia i ruszamy za czerwonymi znakami, aby po
jakimś czasie odbić w stronę Woli Michowej.
W miejscu gdzie porzucamy szlak i wbijamy się w coś
przypominającego mocno wyeksploatowany asfalt spotykamy turystów
zmierzających do okolicznego kamieniołomu. Jest już dość późno,
przecież mamy już listopad. A jak wynika z mapy to mają oni do
przejścia spory kawałek drogi i to tylko w jedną stronę. A co z
powrotem? Napomykamy im o naszych wątpliwościach. Ale oni zdają
się wiedzieć lepiej czy to ma sens. Właściwie wolna droga, są
dorośli. Jednak to, że nie mają nawet mapy świadczy na ich
niekorzyść i czyni wątpliwym sens podjętej decyzji. I nie chodzi
o to, że to taka trudna trasa, ale o to, że chcą się błąkać w
nieznanym terenie po zmroku. A do niego jeszcze maksymalnie dwie
godziny, które strawią najprawdopodobniej na samo dojście do celu.
Tym czasem my ruszamy do Woli Michowej. Czeka nas spory kawałek
deptania, wspomnianym wyżej asfaltem. Nie jest to najprzyjemniejsza
część tego dnia tym bardziej, że niżej droga zmienia się
momentami w rozjeżdżoną kołami ciężkiego sprzętu masę
lepkiego błocka. W pewnym momencie mijają nas turyści
zmechanizowani. Znaczy się paru rozbijaków na kładach. Pewnie
wypłoszyli wszystkie zwierzęta w promieniu kilku kilometrów. Mimo,
że nie podoba mi się gdy ktoś wdziera się takimi hurkotnikami w
miejsca gdzie hałas jest jak cierń wbity w tyłek, to gdy mam iść
asfaltem chętnie pożyczyłbym od nich taki pojazd. Nic to, marzenia
marzeniami, a iść trzeba dalej. Gdy dochodzimy do celu przechodzimy
obok gospodarstwa, po którym dość swobodnie gania agresywny pies.
W obawie, że gdzieś ma on otwartą furtkę lub przesadzi ogrodzenie
rozpinamy pasy biodrowe, aby w razie konieczności zrzucić plecaki i
dać nogę na lekko.
Na szczęście cali, zdrowi i nieuszczupleni o nasz bagaż docieramy
do latarni wagabundy. Miejsca gdzie zmęczeni wędrówką zażyjemy
ciepłej strawy i kąpieli. Dzięki uprzejmości Pani z bufetu możemy
się nie martwić wczesnym wymarszem. Konkretnie problemem,
niewielkim dodajmy, jest ciepła herbata na następny dzień. Ale
zostaje on rozwiązany przez tą Panią, która pożycza nam czajnik.
Resztę wieczoru spędzamy z gospodarzami i ich gośćmi w świetlicy.
Tamże zostajemy okrzyknięci niedźwiedziami. A to z tej przyczyny,
że gdy wszyscy opatuleni w jakieś dresy trzęsą się z zimna i
złaknieni ciepła łapczywie czekają na chwilę, gdy kominek
podniesie wyczuwalnie temperaturę, my spokojnie paradujemy
w krótkich spodenkach i klapkach. Mimo miłego towarzystwa uznajemy
, że czas na nas. Już to z przyczyny zmęczenia, a już to dlatego,
że przypadkowo, siedząc w świetlicy, wpadamy w środek spotkania
wspominkowego i slajdowiska z podróży do Ziemi Świętej. My
wspominać nie mamy czego, a i nastrój nasz nie jest adekwatny do
takich rozrywek. Udajemy się więc do naszego pokoju. jeszcze małe
conieco złożone z konserw, telefon do żony i idziemy spać.
Pobudka jak zwykle w górach jest raczej wcześniej niż później.
Gdyby nie to, że robi się coraz jaśniej można by mniemać, że to
zmierzch dnia poprzedniego. Latarnie Wagabundy opuszczamy jeszcze,
gdy wszyscy śpią. Po przejściu przez Wolę Michową odbijamy w
stronę szlaku granicznego. Jednak nie dobijemy do niego ścieżką
turystyczną tylko tak jak tygrysy lubią najbardziej, na azymut.
Jesteśmy trochę zaniepokojeni czy poradzimy sobie z poruszaniem się
takim sposobem. Ale mniej więcej po godzinie dochodzimy na pasmo
graniczne i wpadamy na z góry zaplanowany słupek wyznaczający pas
między dwoma krajami. Od tej pory będziemy już maszerowali
szlakiem aż do Starego Łupkowa. Nic prostszego. Nawet gdy będzie
problem ze znakami, to jeszcze mamy ułatwienie w postaci słupków
granicznych. Droga jest przyjemna. Raczy nas widokami zwłaszcza
strony słowackiej. Gdzieniegdzie napotykamy pozostałości
ufortyfikowań w postaci resztek okopów. Niestety pogoda jest gorsza
niż dnia poprzedniego. I mimo, że nie pada, to widoczność
uniemożliwia wykonanie nam zdjęć, które by oddawały urok tej
drogi.
Mimo, że miejsce było naprawdę przyjemne to, opowiadać nie ma
czego, bo ile słów można poświęcić miarowemu tuptaniu? A każdy
wie jak wygląda brnięcie przez mało uczęszczane szlaki: a to
jakieś liście po kolana, a to jakieś tarniny, a czasem śmigłowiec
straży granicznej nad głową. Po prostu chleb powszedni turysty.
Opowieść nabiera rumieńców dopiero w momencie, gdy dotarliśmy do
miejsca, w którym wypadało zejść ze szlaku.
Plan był taki, że idziemy do Starego Łupkowa. Z mapy wynikało, że naszą drogę przetną tory kolejowe, wzdłuż których będziemy od tej pory szli aż do przysiółka. I wszystko szło pięknie, ładnie. Szlak wiódł nas bez przygód, a jak znikał to słupki graniczne były pomocą. Aż dotarliśmy do tego , który wyznaczał nam moment zejścia. Ale zaraz, zaraz gdzie są tory? Jak to nie ma? Przecież na mapie są. I co z tego, tu ich nie ma. To też zaczęliśmy ich szukać. Tak jakby tory można było przeoczyć. W wyniku tych poszukiwań popieprzyły się nam całkiem kierunki. Zacząłem się upierać, że strona gdzie ewidentnie jest Słowacja to Polska. Ale jakoś dajemy radę. Gdzie intuicja zawodzi, tam sprawdza się stary dobry kompas. I po chwili wiemy już wszystko. Schodzimy do jakiegoś siodła między dwoma wzniesieniami i zaczynamy iść według wskazań kompasu. Oj nieprzyjemna to droga. Mówiąc krótko - chaszczowanie. A rozwlekle - przedzieranie się od gęstwiny do gęstwiny. Jedna gorsza od drugiej. Brniemy już tak ładnych parę minut, gdy Michał dostrzega tory u stóp swoich. Oj dobrze, że zobaczył, a nie wpadł na nie, bo od jego stóp do torów jest jakieś 5 m w pionie.
Po chwili rozumiemy już wszystko. Siodło to był dach, a tory szły
tunelem. Drobne przeoczenie, a ile kłopotu i nerwów. Jedyne co nas
usprawiedliwia to, to że trasa była nie planowana. Co za tym idzie
nie zbieraliśmy na jej temat informacji. A to zaowocowało tym, że
tunel był ostatnią rzeczą, której spodziewalibyśmy się w tym
miejscu.
Rzecz jasna nie odmawiamy sobie zwiedzenia tunelu i przechodzimy nim
na stronę słowacką. Dla mnie jest w nim na tyle ciemno, że
wyciągam czołówkę. U sąsiadów Michał jeszcze raz wchodzi na
jego dach. Jeszcze kilka fotek i wracamy do kraju. Marsz kontynuujemy
dalej torami. Nad naszą drogą w pewnym momencie widzimy ruiny
jakiegoś opuszczonego budynku i dochodzimy do wniosku, że
nadawałyby się one na nocleg gdyby nie udało się znaleźć
żadnego innego.
Po dotarciu do zabudowań Starego Łupkowa odnajdujemy Radosne
Szwejkowo. Jest to gospodarstwo, które polecił nam właściciel
Latarni Wagabundy. Jednak mamy pecha. Nie zastajemy właścicieli i
pocałowawszy klamkę odchodzimy w swoją stronę. Na mapie Michał
znajduje miejscówkę o ostatecznie brzmiącej nazwie - Koniec
Świata. Ustalamy, że to tam teraz się udamy.
Droga nie nastręcza żadnych trudności. Ale nic dziwnego, jest
płaska a biegnie ona szutrem. Gdy docieramy do kolejnego przystanku
na mapie naszych poszukiwań noclegu okazuje się, że bacówka z
zewnątrz jest całkiem sympatyczna. Jednak w środku zmartwieni
brakiem bieżącej wody i tym, że rezydenci grożą nam
koniecznością gry na gitarze, rezygnujemy z noclegu w tym miejscu
i ruszamy do Komańczy. Nasi nowi znajomi patrzą na nas nieco
dziwnie. Chyba jak na idiotów. A tony ich głosów nie pozostawiają
w tym względzie żadnych wątpliwości i to co maskuje wyraz twarzy
wyłazi przy każdym słowie.
Jak teraz o tym myślę to wybrzydzaliśmy, oj wybrzydzaliśmy. Nieprzymierzając jak francuskie pieski. Zważywszy na to, od jakiej miejscówki zaczynaliśmy planowanie noclegu na ten dzień.
Jak teraz o tym myślę to wybrzydzaliśmy, oj wybrzydzaliśmy. Nieprzymierzając jak francuskie pieski. Zważywszy na to, od jakiej miejscówki zaczynaliśmy planowanie noclegu na ten dzień.
Ale jak to mówią: raz tylko matka rodziła. Nie ma co dywagować, trzeba ruszać. Robi się już coraz ciemniej a przed nami kawał drogi. Z każdym krokiem dzień traci na jasności i temperatura spada odczuwalnie. Na grzbietach lądują texy. Dobrze, że droga w dalszym ciągu jest wyraźna. Co jakiś czas mijają nas samochody jadące w obie strony. Niestety kierowcy tych jadących nam zza pleców są nieczuli na nasze machanie. W ten sposób mijamy zakład karny i Nowy Łupków dochodząc wreszcie do drogi między Wolą Michową a Komańczą. Tutaj z początku także nie jest wesoło. Liczymy, że ktoś się wreszcie zatrzyma. Jednak jak na złość kolejne samochody mijają nas nawet nie zwalniając. Jesteśmy padnięci, jest ciemno i droga na piechty coraz mniej różowo się nam jawi. Wreszcie ktoś lituje się nad nami i zjeżdża na pobocze. Jak to mówią na rodzinę zawsze można liczyć. Szybko ładujemy się na tylne siedzenie land rowera i nie przeczuwamy tego, co zaraz się okaże.
Tak szybko jak wsiadamy, tak i rusza auto naszych dobroczyńców.
Zaczynamy konwersować o tym skąd idziemy, Michał, który marzy o
tego typu samochodzie, dopytuje jak taki się sprawdza. W
międzyczasie zahaczamy o wykorzystanie gps w jeździe samochodem.
Wreszcie zostajemy zapytani skąd jesteśmy. Ja mówię, że mieszkam
w Krakowie a pochodzę z Rzeszowa, a Michał zaś od słowa do słowa
z kierowcą dochodzą do wniosku o łączącym ich pokrewieństwie.
Więzy krwi to z tych piąta woda po kisielu, ale rodzina jest
rodzina. Chyba fortuna czuwała nad nami tego dnia. Niestety do celu
docieramy szybciej niż byśmy chcieli i z familią kolegi trzeba się
pożegnać. Teraz jeszcze tylko parę kroków i będziemy w
schronisku. Ale co to? Podjeżdża do nas furgonetka. Jak trzeba było
to prawie nikt się nie chciał zatrzymać, a teraz już nie
potrzebujemy. Jak się okazuje za chwil kilka, dobrze, że już nie
potrzebowaliśmy. Boczne drzwi pojazdu odsunęły się z rozmachem i
hukiem. A jakiś mocno nietrzeźwy jegomość zaproponował nam
podwózkę. Stwierdził jednocześnie, że jest ich w środku już
czternaścioro, ale jeszcze dwóch kolesi z tobołami nie robi
różnicy i on się nie lęka o pojemność wana. Grzecznie wymawiamy
się z jazdy i ruszamy w swoją stronę.
Oprócz ciepła wita nas w schronisku przyjemna atmosfera, którą
rostaczają gospodarze. Jest też wszystko, czego pragnęliśmy na
zakończenie tego dnia: prysznic, czyste łóżka i ciepłe jedzenie.
A nagrodą za trudy w dotarciu tu jest absolutnie gratisowa szarlotka
z posypką i ciastka, takie z cukrem na wierzchu.
Siedzę teraz tu i delektuje się tym wszystkim. Zmęczenie daje znać
o sobie i podejmujemy z Wujkiem męską decyzje o udaniu się na
spoczynek. Aż dziw, że nie od razu walimy w kime, tylko jeszcze się
nam zbiera na snucie historii.
Epilog
Dzień trzeci to już powrót do Jasła naszym narowistym maluchem.
Bogu, dzięki, że nie trzeba było wiosłować ani pchać
piekielnika. Ale nie obyło się bez postojów na schłodzenie. Co
więcej, aby oszczędzać akumulator musieliśmy łamać przepisy,
zwłaszcza jadąc z góry na dół. Momentami było to nieco
straszne, zwłaszcza gdy mocniej zawiało z boku, a fiacik zaczynał
myszkować po drodze. Aaaa, zapomniałbym, o najważniejszym! Pewnie
zachodzicie w głowę, co mu było? Szlag trafił alternator.
A chuj z maluchem! :D
Tekst pierwotnie opublikowałem na outdoor.org.pl kilka lat temu.
Zdjęcia M. N.
Z historii "maluchowych": W latach 90-tych znajomy ze swoją narzeczoną wybrali się maluchem na wspinanie do Verdon na południu Francji. Akurat przyszła fala upałów. Problem pojawił się na podjazdach już na południu. Otwarcie klapy silnika i mocowanie drutem nie rozwiązało kwestii temperatury. Podjazdy forsowali w ten sposób, że narzeczona wysiadała z samochodu (nie miała prawa jazdy) i z jednym z plecaków forsowała podjazd. Kolega maluszkiem z otwartą klapą silnika i odciążonym o partnerkę i jeden plecak pokonywał pojazd. Na wzniesieniu pojazd "odpoczywał" akurat tyle by narzeczona podeszła....I tak podróżowali...
OdpowiedzUsuńPim
Mocne.
OdpowiedzUsuńTen opisany powyżej Maluszek jeszcze dzielnie służył siostrze kolegi. Ale Michał po tym wyjeździe chętnie się go pozbył na rzecz wspomnianej. A w Bieszczady kolejnym razem pojechaliśmy już innym wehikułem.