Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

niedziela, 21 października 2018

Bivacco II- czyli jak but da


4.30 w piątek. Plecak załadowany do bagażnika autobusu, którym jedzie Pim. Chętnie siadłbym już na wygodnym fotelu, jednak muszę kupić bilet. Tego zaś nie mogę zrobić w autobusie, którym chcę jechać tylko w jednym z pozostałych trzech Neobusów stojących na płycie dworca. Gdyby było to takie łatwe. Tych autobusów jest za dużo. Ale co zrobić? Mają akurat w Rzeszowie punkt zborny. Kolejni kierowcy odsyłają mnie do siebie nawzajem. Zanim wreszcie ustalają, który ma mi sprzedać bilet Pim i mój plecak radośnie odjeżdżają. Na szczęście kolega zadba o mój bagaż, a w tym samym kierunku jedzie jeszcze jeden z autobusów i wszystko kończy się tylko zdziwieniem Pima, że nie wsiadłem...

Rymanów zostawiliśmy za sobą. Sprawnie przeskoczyliśmy wzgórza nad bazą w Wisłoczku. Największa udręka tego dnia w postaci sześciu kilometrów asfaltu też już za nami. Teraz tylko same przyjemności - lasy, góry i doliny. Sielska okolica Puław Górnych, czyste błękitne niebo i miłe ciepło południowego słoneczka dopełniają wizji frajdy, która nas czeka. Niebo gwiaździste nad nami, prawo moralne w sercach, a imperatyw kategoryczny w plecakach. W ten błogostan niestety wdziera się dysonans. Jest jak pisk styropianu na szkle. Ciche niepozorne szur szur pod lewym butem. Krótka lustracja i wszystko wiadomo. połowa gumowej podeszwy radośnie zwisa grożąc, że za chwilę definitywnie zakończy naszą eskapadę. Podejmujemy szybką reanimację z użyciem srebrnej taśmy i kewlarowego repa. Po chwili jednak taśmę musimy zastąpić drugim kawałkiem sznurka i spokojnie ruszamy dalej...
Na Tokarni dopada nas znużenie po źle przespanej nocy. Pim odpływa w krótką drzemkę, a i mnie ciepło bijące od słońca zaczyna rozbierać. Niby odpoczywaliśmy w wiacie jakieś 7 km temu, jednak wychodzi na to, że to za mało. Naprawa buta zrobiona na sztukę okazuje się zadziwiająco trwała i daje nadzieję na dotarcie do Komańczy. Tam może uda się zrobić coś trwalszego. Na szczęście drugi trzewik trzyma się dobrze. Gdy Pim przebudza się ordynujemy wymarsz. Do Przybyszowa niedaleko. Tam będziemy odpoczywać. Sprawnie schodzimy w dolinę. Ja cieszę oczy widokami na okoliczne wzniesienia i rozsiane na nich łąki. Mimo, że lasy są pięknie zażółcone to trawy nadal się zielenią. Mijamy Przybyszowską Chatę i znowu to szur szur. Bez ostrzeżenia prawy but dołącza do lewego brata...
Rozbijamy namiot tuż przy drodze, która nie wygląda na uczęszczaną. Właściwie jeden z narożników naszego schronienia zahacza o nią. Pim udając się po wodę na odchodnym rzuca, że nie wydaje się mu, żeby coś miało jechać w najbliższym czasie. Przekora losu negatywnie weryfikuje jego słowa i po chwili nadjeżdża krzyżówka ciągnika z koparką. Ale nie ma co psioczyć. Trzeba szybko działać. Wypinam feralny narożnik jednocześnie naciągając resztę namiotu, żeby się nie poskładał. Tym czasem żółte monstrum spokojnie odjeżdża w siną dal. Przed snem Pim rozpina jeszcze odblaskową linkę, żeby ktoś nas w nocy nie rozjechał. I słusznie. Przynajmniej raz obok naszego namiotu słyszymy ryk silników motocyklowych, które wyrywają nas z głębokiego snu...









Dwanaście godzin snu za nami, śniadanie i poranna krzątanina odbębnione, buty z pomocą kolegi połatałem jeszcze wieczorem. Cóż, możemy ruszać do Komańczy. Spokojnie wędrujemy najpierw łąkami, które byłyby znacznie lepszą opcją na biwak, a później długim leśnym odcinkiem. Na szlaku co i rusz musimy omijać kałuże, błoto, a czasem istne rozlewiska. Wiem, że w kraju jest susza, ale na tej ścieżce tego kompletnie nie widać. Co zabawne, tylko na drodze czekają takie atrakcje. Wąski pasek wydeptany tysiącami nóg, wyjeżdżony rowerami i kładami tworzy dogodne warunki dla takich atrakcji. Korony drzew ocieniające go przez cały dzień tylko sprzyjają długiemu zaleganiu wody i błocka. A wystarczy odbić pół metra na prawo lub lewo, żeby stąpać po suchym jak pieprz podłożu...
Gdy opuszczamy jesienny las od razu przenosimy się jakby w inną porę roku. Rzecz nawet nie w pięknym bezchmurnym niebie i iście letniej temperaturze, a w zielonej łące. Jako, że odczuwamy lekkie znużenie postanawiamy zrobić mały popas. Popijając herbatę i jedząc łakocie zaczyna wykluwać się w naszych głowach zupełnie inny plan na resztę dnia. Pim przypomina sobie o bazie lubelskiego SKPB w Jaworniku. Obaj uznajemy, że to ciekawa alternatywa dla biwaku w Duszatynie lub Komańczy. Poza tym nawet gdyby baza nas nie zachwyciła to nie nadłożymy zbyt wiele drogi i w razie czego możemy zrealizować pierwotny plan. Póki co jednak do Wahalowskiego Wierchu dojdziemy zgodnie z GSB...
Na szczycie jest gorąco, a z każdą chwilą przybywa ludzi. To za sprawą Łemkowyny. Kibice postanowili zobaczyć herosów w naturalnym środowisku. natomiast my zajmujemy się własnymi sprawami. Pim dłubie coś w telefonie, żeby określić jak dotrzeć najlepiej do bazy. Ja zaś spokojnie siedzę pod triangulem i kontem oka obserwuje trójkę dzieciaków i psa bandziora. Ten ostatni jest bardzo kulturalny i widać, że jedynie mocne słońce mu nie w smak. Rozbrykana trójka zaś uprawia Free Run na belach skoszonego siana, radośnie przy tym hałasując i kontrapunktując każdy większy sukces gromkim kur... Po chwili pojawiają się uczestnicy ultramaratonu, po nich od południa turyści wierzchem na koniach, a na koniec kibice zmotoryzowani. I ci ostatni zaczynają szykować się do grubszej imprezy. Pierwsze słowa jakie od nich słyszę to wzajemne wypytywanie o przepite...
Baza spodobała się nam od pierwszego wejrzenia. Jest w niej wiata, chatka, sławojki, dostęp do wody i towarzystwo. Dotarliśmy tu drogą zawiłą i skomplikowaną przez jary, krzaki i małe mokradełka ale zrobiliśmy to skutecznie. Podoba nam się tak bardzo, że inna opcja niż pozostanie do jutra rana nie wchodzi w grę. Popołudnie upływa nam na błogim leniuchowaniu, raczeniu się zapasami jedzenia i wesołych rozmowach. Po paru godzinach dołącza do nas jeszcze jeden wagabunda razem ze swoim psem. On też pasuje świetnie do reszty towarzystwa i płynnie wchodzi w pogawędkę. W przerwach między rozmowami załatwiamy obozową krzątaninę. Zdecydowaliśmy się spać w namiocie i jego rozbijanie lepiej załatwić za dnia. Panowie spotkani w bazie razem z psem zajmują chatkę. Powoli zapadający zmrok sprawia, że Pim gotuje kolacje przy świetle czołówki. Zbyszek - właściciel czworonoga, rozpalił ognisko, którego płomienie roztaczają miły oczom blask. Robi się bardzo klimatycznie. My, ludzie, nie możemy się nagadać, a pies okazuje niepokój. Jeden z kolegów wyjaśnia, że wczoraj w nocy śpiąc w bazie słyszał wycie wilków. Pewno to one przemykając w okolicy niepokoją psa. No chyba, że to coś znacznie większego?..








Kolejna noc jest znacznie chłodniejsza. Budzę się co jakiś czas przez zmarznięte stopy. Szczelnie zawinięty w kokon śpiwora słyszę tylko szelesty z sąsiedniego posłania. Brzmi jakby Pim docieplał się tym, co tam ma w plecaku. i faktycznie gdy wstaje świt, a my wygrzebujemy się ze swoich śpiworków, okazuje się, że spał we wszystkim co miał wliczając w to botki puchowe, waciak, czapkę i wiatrówkę. Gdyby te rzeczy nie wystarczyły, musiałby pewno przysypać się suchymi liśćmi. Ja mając cieplejszy śpiwór wyszedłem ze starcia z jesienną nocą jedynie ze zmarzniętymi stopami. Gdy ja klaruję swoje rzeczy w namiocie Pim ponownie bierze się za kuchnię. Chłód rozciąga w czasie poranne gotowanie. Wyziębiony kartusz nie chce współpracować mimo, że temperatura już dawno wróciła w plusowe rejony...
Rozebrani do podkoszulków ruszamy w dalszą drogę. W międzyczasie zrobiło się na prawdę ciepło. Jest parę chwil po dziewiątej, a na przejście jakichś sześciu kilometrów mamy więcej niż trzy godziny. Docieramy sprawnie do Wahalowskiego Wierchu. Tym razem normalną drogą. Na szczycie zastajemy tlący się grill i namiot organizatorów maratonu. Oba pozostawione samym sobie. Wykonujemy szybkie telefony do domu i sprawnie ruszamy dalej. Póki idziemy połoniną droga jest komfortowo twarda. Jednak wystarczy parę metrów w las, żeby ponownie spotkać się z błotem i kałużami. Nasza droga już do samej Komańczy obfituje w takie atrakcje. Mimo wszystko wędrujemy sprawnie. Tam gdzie można obchodzimy przeszkody bokiem, a gdzie nie staramy się je przeskoczyć. Moje buty, a właściwie ich reperacje,  cały czas dzielnie znoszą trudy wędrówki. Niestety tylko do czasu, gdy wchodzimy na jakieś korzenie. W jeden z nich uderzam czubkiem i rep puszcza. Podeszwa wesoło klapie pod butem, ale jesteśmy tak blisko, że nie chce mi się tego ponownie wiązać. Ostrożnie stąpając docieram do schroniska, a pod pobliskim koszem ubieram klapki i pozostawiam moje Meindle...
Podróż powrotna jakby dla równowagi mija nam w milczeniu. Dla równowagi bo cały wyjazd był intensywnie przegadany. A teraz milczymy. Nie wiem jak Pim, ale ja dzielę uwagę pomiędzy jesienne widoki za oknem, a słuchanie rozmowy trojga turystów wracających jak my z jesiennej eskapady. Taki stan utrzymuje się do Zagórza, gdzie Pim przesiada się w autobus do Krakowa. Mnie zostało jeszcze trzy godziny jazdy pociągiem do Rzeszowa. Upływa mi ona na drzemaniu i dumaniu. Myślę sobie nad tym, że wyjazd poplątany przez rozwalone buty, a mimo to udany jak nigdy...





Październik 2018

Wszystkie zdjęcia wykonał Pim

7 komentarzy:

  1. Cóż to za model Ospreya miałeś ? wcześniej widziałem że używałeś Gregorego, przesiadłeś się teraz na Osprey? jakieś krótkie spostrzeżenia który wygodniejszy ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie nie przesiadłem się, mam kilka plecaków w arsenale. Ospray ze zdjęć to Exos 48 w przedostatniej wersji. Kupiłem go chyba w 2016 r. z myślą o dłuższych wyjazdach na Ukrainę i Słowację. Więcej zdjęć z tym plecakiem znajdziesz przez odnośnik GSB. Miałem go ze sobą w zeszłym roku w Rymanowie i 2 lata temu robiąc zachodnią część gsb w B. Niskim. Jest wygodny na pewno do 12 kg. Ma mięsiste i nie usztywnione szelki i pas biodrowy. Jest całkiem pojemny i ma w miarę foremną komorę jak na plecak z siatką dystansową. Nie lubię w nim tych wąskich pasków kompresyjnych. Dla mnie to nie wygodne, to operowanie tak cienkimi taśmami. Jego pas biodrowy lubi się luzować. Super jest możliwość wypięcia klapy i zastąpienia jej zintegrowanym zamknięciem pozbawionym jakichkolwiek kieszeni. Ot zwykła płachta materiału - elegancja i prostota. Mój egzemplarz jest nawet lżejszy niż to co deklaruje producent. To jest w ogóle plecak z kategorii UL. W zeszłym roku Gregory wypuścił kopię tego plecaka pod nazwą Optic. Ostatnio widziałem film na kanale YT Hendrika z hikinginfinland.com.
      Gregory to plecak kupiony głównie z myślą o zimie i wypadach z rakietami/ nartami zakładającymi noclegi w chatkach/ schroniskach. Jego boczne kieszenie i troki umożliwiają w miarę łatwe troczenie wspomnianego sprzętu zimowego. System nośny też jest bardziej wypasiony i daje możliwość komfortowego noszenia obwieszonego plecaka. Gregory jednak nie jest plecakiem typowo zimowym. To kategoria typowo trekkingowa taka jak np. Deuter ACT lite. Model to paragon 38. Jego plecy są specyficzną hybrydą pełnego systemu z siatką dystansową. Na YT można obejrzeć o co dokładnie chodzi.

      Usuń
  2. Znajome okolice...Jeden z tych wyjazdów, które na długo pozostają w pamięci.Pozdrawiam M.N.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To Ty Mikron?
      Fakt okolice znajome i jak tak myślę, to faktycznie sprzyjają wypadom pozostającym w pamięci na lata. Jak nie buty to padnięty Fiacik, albo pół dnia wędrówki świeżym tropem mamy niedźwiedzicy z małym misiem. Komańcza sprzyja takim przygodom...

      Usuń
  3. Jak wracałem z Zagórza do Krakowa prawie 5h, do dotarło do mnie, że w sumie można było jeszcze jeden dzień w Jaśliskach "pobyć". Mam niedosyt. Podobnie kilka lat temu w Gorcach. II dnia trafiliśmy na świetne warunki narciarskie. Z Rabki złapaliśmy od razu pociąg do W-wy. I już przed Płaszowem dyskutowaliśmy, że trzeba było wziąć "kacowe".
    Udał się nam ten wyjazd. Jaśliska to strzał w dziesiątkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaśliska? Ja cały czas żyję w przekonaniu, że to był Jawornik. :)
      No mogliśmy się tam przebyczyć do poniedziałku. Nie pomyślałem nawet o takiej opcji. Jedyny ból mógłby być z jedzeniem. Bo ja po śniadaniu miałem już tylko parę łyżek kawy z cukrem i te ciastka, które zjedliśmy na dworcu. :) Ale gdyby nie zapasy to jak najbardziej pomysł zacny. A i Wahalowski z okolicznymi łąkami były w zasięgu spaceru w moich pseudo kroksach. także nawet nie musielibyśmy tylko siedzieć w bazie.
      A wyjazd był rewelacja. Zero spiny, pełen luz. Co niesie szlak przyjęliśmy z siłą i godnością osobistą...
      Było tak fajnie, że już kombinuje jak ugryźć resztę pominiętej trasy w listopadzie. Reflektujesz? :)

      Usuń
  4. W słusznym przekonaniu żyjesz. To jest tak jak się pisze w pośpiechu na małym ekraniku.
    A co do listopada. Chyba nie wyjdzie. Mam masę pracy, a podobno "Praca czyni wolnym" (jak napisano na pewnej bramie)....

    OdpowiedzUsuń