Najpierw miała być Szwecja. Później wybieraliśmy się w Bieszczady Ukraińskie. Ale los w końcu rzucił nas w Beskidy dokładnie na MSB. O Małym Szlaku Beskidzkim przeczytałem po raz pierwszy mniej więcej rok temu. I jak to bywa co jakiś czas zacząłem natykać się na kolejne relacje z jego przejścia. Tak zaczęła dorastać we mnie myśl o jego przemaszerowaniu. Gdy zaproponowałem tę trasę Śliwce, ta bez zbędnych oporów przystała na mój pomysł.
Ruszyliśmy
z Rzeszowa w środku nocy. Dopiero w autobusie do
Katowic udało nam się zdrzemnąć. A że miejsce niezbyt dobre do spania, sen był rwany, bolesny i mało regenerujący.
Pociąg do Bielska już nie przyniósł
ani odrobiny odpoczynku. Mimo wszystko wysiadając z niego w lipcowym
skwarze poranka czuliśmy się całkiem rześko. Straconka nie była
trudna do znalezienia. Bardzo pomocni w tym temacie okazali się
miejscowi. Ruszyliśmy w góry
dobrze
po dziesiątej, a może nawet o jedenastej. Mniejsza o to, ważne, że
nogi śmiało zaczęły nawijać wstęgę drogi na podeszwy.
Zaczęliśmy się snuć między drzewami, trawami i niebem.
Pośród
tego całego
dobrodziejstwa toczyły się rozmowy. Rozmowy jak to w górach
były
o wszystkim. O tym co jest smutne i o tym co jest wesołe, o tym co
poważne i o tym co wzniosłe. Słowa błądziły tak jak nasze kroki
i oczy.
Gdy dotarliśmy do Porąbki poczuliśmy zmęczenie. Biorąc pod uwagę przebyty dystans było to trochę dziwne, ale brak snu i wysiłek w upale zrobiły swoje.
Gdy dotarliśmy do Porąbki poczuliśmy zmęczenie. Biorąc pod uwagę przebyty dystans było to trochę dziwne, ale brak snu i wysiłek w upale zrobiły swoje.
Poszukaliśmy
odpowiedniego miejsca. Okazał się nim parking obok przystani na
zalewie. Tam rozwinęliśmy maty, aby odpocząć w pozycji najbardziej
odpowiedniej do tego. Jednak leżenie sprzyja snom i to takim
spokojnym i trudnym do przerwania. W przeświadczeniu że nie
budzimy niczyjej ciekawości nie budząc się, spokojnie
leżeliśmy na małej zatoczce wiejskiej drogi. Jak bardzo złudne
było to przekonanie wyszło na jaw, gdy zaczęliśmy szukać wody do
picia w pobliskich gospodarstwach. Pani, która
poratowała nas w potrzebie, cały
czas obserwowała co robimy. Po wypytaniu nas o cel drogi, pokręciła
tylko głową z politowaniem nad naszą formą. Z niedowierzaniem coś
mruknęła na temat tego, że jesteśmy tacy słabi a tu jeszcze tyle
drogi. Na nic się zdało opowiadanie skąd jedziemy i jak wcześnie
dziś wstaliśmy. Kobieta nie chciała uwierzyć w nasze możliwości.
Droga na górę Żar była taka, że jeszcze dzisiaj nie chcę mi się jej wspominać. Za to widoki z jej szczytu były takie, jakich brakuje mi w Beskidzie Niskim. Nawet przybytek uciech wszelakich (fast-food, park rozrywki...) nie wadził radości. A wisienką na torcie byli Ikarzy czekający na wiatr dla ich jedwabnych skrzydeł. Patrząc na nich i ich paralotnie czułem zazdrość.
Każdy dzień kiedyś się kończy i umysł zmęczony doznaniami musi wreszcie odpocząć. W górach najlepsza do tego jest wiata ze stołami i ławami, taka jak na Kiczerze. W niej można twardo zasnąć. Wtedy nawet zbieracze runa leśnego i burza nie są powodem do pobudki. Ci pierwsi odwiedzili nas o świcie. A ta druga wydawała się być nie groźna, wszak spaliśmy pod dachem. Zbieracze raz jeszcze wpadli z wizytą. Chcieli schronić się pod dachem, by burza nie zlała ich do reszty. A my wykorzystaliśmy ją jako pretekst dla późnej pobudki. Przecież kto szedłby w deszczu gdy spokojnie może spać pod dachem? No kto? Na pewno nie my.
Drugi dzień snuł się podobnie jak pierwszy w skwarze i pocie zalewającym niekiedy oczy. Po drodze minęliśmy Przełęcz Kocierską, Madahorę, Potrójną i Leskowiec. Jednak jakoś te miejsca bledną przy zajeździe na wspomnianej przełęczy i leskowieckim schronisku. Mogliśmy tam zakosztować domowego jedzenia. Chęć na ten typ posiłku rosła we mnie od samego rana bo na myśl o zupkach chińskich z plecaka podobnie do Tatusia Muminka dostawałem szczękościsku. gdy uf miał jeść korniszony. W luksusowym zajeździe wyrastającym kulturalnie na Przełęczy Kocierskiej zjedliśmy dość smaczne pierogi. Standard lokalu cały czas powodował we mnie lekkie zażenowanie. Wszystko przez uczucie nieświeżości i ogólnego odstawania wyglądem od przeciętnych gości tego miejsca. Choć położenie zajazdu w sąsiedztwie szlaków turystycznych sprawia zapewne, że obsługa dość często spotyka się z takimi klientami. To było w połowie dnia. Wieczorem pod Leskowcem mogliśmy się dokładnie umyć i zakosztować tamtejszych frykasów. Ciesząc się możliwością kąpieli zapomnieliśmy o tym, że bufety w schroniskach nie pracują całą dobę. Gospodyni jednak uraczyła nas żurem. Ale takim, że proszę siadać. Smak tego żuru śnić mi się będzie jeszcze latami...
Lipiec 2015
zdjęcia Liwia Sus oraz Barsus
Też miałam kryzys w Porąbce :-) a widzę, że noclegi w znajomych miejscach, fajnie powspominać!
OdpowiedzUsuńNo tak zmogło nas. Chcieliśmy tylko odpocząć, ale gdy tylko się położyłem to zacząłem odpływać. Kuzynka podobnie. Ale mina tej pani, która nas obserwowała, była bezcenna. Zwłaszcza gdy powiedzieliśmy gdzie chcemy dojść. :D
UsuńFajnie, że się wpisałaś. To właśnie wasza, twoja i Yatzka, eskapada podsunęła mi pomysł na przejście MSB.
He he... W Porąbce też poczułem kolana... Ale później już było dobrze kondycyjnie, tylko pogoda dawała zmiany.
OdpowiedzUsuńSzlak coś w sobie ma, zresztą jak każdy. A najbardziej to, że wreszcie kiedyś trzeba go przejść... :)
Gratuluję i pozdrawiam.
Jest i drugi inspirator do kompletu.
UsuńNam na początku kondycja też nie ułatwiała marszu. Jednak z każdym kolejnym dniem było coraz lepiej. Na szczęście kolana nie szwankowały.