Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

czwartek, 19 maja 2016

Mały Szlak Beskidzki 2015- dzień trzeci, czwarty i piąty


Ze smakiem wieczornej potrawy w pamięci przywitaliśmy poranek. A on przyniósł nieco chłodu na początek drogi. Niestety tej rześkości nie starczyło na długo. Słońce przegoniwszy świt zmieniło go w skwarne przedpołudnie. Po wczorajszym apetycie nie pozostało nawet wspomnienie a owsianka sporządzona na poboczu rzadko uczęszczanej drogi stawała kością w gardle.

Szlak miał tego dnia jeszcze jedną niespodziankę w zanadrzu. Było to podejście na Żurawnicę. Mimo, że dla nas to nie pierwszyzna, to jednak droga pnąca się ostro w górę dała nam w kość. A na górze zamiast zasłużonego odpoczynku strach zaczął nas poganiać pomrukiem burzy. Cóż było robić? Ruszyliśmy dalej. A tuż za rogiem wpadliśmy na malowniczą trójkę. Panowie szli z Suchej Beskidzkiej. Za kije służyły im kostury znalezione na drodze, niedobory miejsca w plecakach nadrobili reklamówkami w dłoniach, kondycje podnosili sobie wlewami doustnymi z wody ognistej i maszerując z przytupem szlakiem "czerwono-zielonym" radośnie podzwaniali kubkami przypiętymi do plecaków. Wypisz wymaluj Zoltan Chivay i jego malownicza hałastra. Jako, że nie mieli mapy poprosili o radę i możliwość zerknięcia na naszą. Mieszały się we mnie, na ich widok, zgroza z zazdrością o ich beztroskę.

Drepcząc w dół drogą przez jakąś wioszczynę zaczęliśmy odczuwać pierwsze krople na naszych czołach. To burza znad Żurawnicy zdecydowała się wreszcie upuścić nieco wody. Szczęściem jedna z mijanych chałup ugościła nas okapem dachu, pod którym wygodnie można było się schronić. Niedługi postój przyniósł z sobą nową znajomość w postaci psa. Jak później dowiedzieliśmy się własności całej okolicy. Nieduży kundelek lękający się grzmotów okazał się być żywym zaprzeczeniem tezy: jak wszystkich to niczyje. Mógł on liczyć na opiekę okolicznych mieszkańców jak na szwajcarski bank, mimo, że nikt nie był jego właścicielem. Wszystko to zdradziła nam starsza pani spacerująca z owym pieskiem.
Po chwili przyszło się nam zbierać. Deszcz minął a droga ponownie zaczęła wzywać. Zapraszała aby nią przemierzać łąki, przysiółki i lasy. Ale w zanadrzu miała niespodzianki dla nieuważnych. Bo kto nie pilnuje własnego jej przebiegu ten łatwo może przeoczyć jakiś zakręt. Co w efekcie skutkuje niepotrzebnym jej nadkładaniem. Ale dla nas, którzy w porę zawrócili i ruszyli w dobrą stronę, miała w prezencie dwie sarenki wypłoszone z chaszczy. Przecięły nam one drogę o wyciągnięcie ręki. Droga także nie poskąpiła nam słoneczka przyjemnego i łagodnego po deszczu. A nawet obdarowała nim na jej resztę do samych Zembrzyc.

A Zembrzyce jak to niewielka mieścina przywitała nas w sobotnie popołudnie marazmem. Niewielu ludzi kręciło się to tu, to tam. Kilku wesołych, skorych do sympatycznego zagadnięcia wędrowca i kilku snujących się bez celu nie szukających kontaktu z kimkolwiek. Ot wszystko to z czym kojarzę małe mieściny. Pytania i porady zawiodły nas w poszukiwaniu noclegu na tyły hotelu sportowego, obecnie będącego hotelem socjalnym. A tam kilku jegomościów opracowywało winko. Mimo, że w pierwszej chwili budzili odruchową niechęć, to okazali się być bardzo pomocni. Właściwie to dzięki nim znaleźliśmy tanio kąt do spania. Ale jaki to był kąt? Prehistoryczna pościel zalegała łoża. Wyglądała na mocno i długo używaną. Podobny prastary brud zaścielał wszystkie poziome i pionowe powierzchnie w pokoju. Znać było, że nieobecny lokator lubił fantazy. Dedukcja godna Holmesa doprowadziła nas do tego wniosku. Główną przesłanką dla naszego rozumowania była pyszniąca się na blacie księga Rogera Zelaznego. Gdy zobaczyliśmy tą lepszą łazienkę, którą ofiarnie udostępnił nam opiekun hotelu, zaczęliśmy prędko przypominać sobie w jakich porach w naszych miastach przyjmują dobrzy dermatolodzy. Ale to tylko otoczka spod której wyglądała nieśmiało ludzka życzliwość. I mimo, że podobnie jak wszyscy w tym hotelu miała nieco czerwone policzki oraz mętny wzrok, nie dało się jej przeoczyć. Tylko od czasu do czasu ciekawie spoglądała na nas i chyba zachodziła w głowę co to za wariaci, którzy na piechotę plątają się po lasach, górach, łąkach i dolinach.

Niedziela przywitała nas ponownie skwarem i asfaltem, który dość długo należało przemierzać aby wydostać się z Zembrzyc. Nim to uczyniliśmy, rozłożyliśmy się ze śniadaniem w lesie za rzeką. A tam miasteczko, które powoli żegnaliśmy, na koniec nasłało na nas towarzystwo w postaci nieznośnych owadów. Cięły nas one bez litości i zamieniły sielski popas w nerwowe oklepywanie się. Ich uciążliwość szybko doprowadziła do pakowania i ruszenia w dalszą drogę. I znów aż do samej Palczy przyszło nam się zmagać z drogami szutrowymi i asfaltowymi, lasami i łąkami. A nad nami słońce zalewało okolicę nieznośnym żarem.
Palcza przywitała nas wilgotnym jarem pełnym komarów. Szybko minęliśmy go i poszliśmy na przystanek aby pojechać stopem do Myślenic. Było na tyle późno, że nie doszlibyśmy tam na piechotę. Pierwsze nieśmiałe próby spełzły na niczym. Jednak po chwili zatrzymał nam się kierowce, który mimo, że jechał w innym kierunku, zgodził się zawieźć nas do samych Myślenic. Kierowca, rzecz ciekawa, okazał się być marynarzem. Jak to w życiu bywa, marynarzy powinno się szukać przecież w górach i liczyć na to, że będą niczym statki po wzburzonym morzu prowadzili swe auta po beskidzkich szosach.

Myślenice przeszliśmy sprawnie. Huk z zakopianki i spacerujące tłumy nie zachęcały do długiego pobytu. Z Zarabia sprawnie ruszyliśmy w kierunku Kudłaczy. Brnąc pod górę mijaliśmy niedzielnych spacerowiczów, rozśpiewane turystki i pana z dużym plecakiem. Był on dopiero drugim tak wyekwipowanym turystom od początku szlaku. Droga po początkowej stromiźnie falowała lekko raz w górę, raz w dół. Kątem oka dostrzegliśmy dwoje policjantów na służbie. On i ona przytuleni do siebie, pełna sielanka jednym słowem...

Kudłacze były już nie daleko. Śliwka aż się zapowietrzyła ze szczęścia gdy ujrzała obejście schroniska i tyle drewna w architekturze. A Liwia to nie byle kto. To przyszły architekt. A raczej już z tytułem i gdy widzi Architekturę to ją poznaje. I tam gdzie kto inny widziałby tylko budynki, tam ona okiem znawcy jest w stanie ujrzeć Architekturę, którą bez trudu odróżni od zwykłej architektury. Ale to co najlepsze dopiero miało nas zastać w środku. Zupełnie jak w życiu. Gospodarze przyjęli nas z dużą życzliwością i sympatią. Z racji braku legitymacji PTTK nie  liczyliśmy na żadne zniżki. Ale gospodarz popatrzył na nas i ocenił nasze plecaki jako takie co świadczą o prawdziwych turystach. W taki sposób przepustkami do zniżki stały się nasze bagaże. Gospodyni czym prędzej, mimo że nie oczekiwaliśmy tego, napaliła aby nagrzać wodę na kąpiel. W międzyczasie my zjedliśmy ciepły posiłek a gospodarz bawił nas rozmową. Pewno gdyby nie zmęczenie rozmawialibyśmy dłużej. Ale nadszedł czas aby udać się na spoczynek. Po kąpieli poganiany pierwszymi błyskami i drobnym deszczem szybko czmychnąłem do pokoju.

Noc była niespokojna. Deszcz i błyskawice budziły nas co rusz. Ponadto zaczął mi dokuczać silny ból szyi. Był on na tyle uciążliwy, że po bitwie z myślami zaproponowałem Śliwce wcześniejszy powrót do domu. Dokończenie trasy zaplanowaliśmy na wrzesień. Rano dzięki życzliwości gospodarzy i ich znajomego zostaliśmy zwiezieni na Zakopiankę w Pcimiu, skąd pojechaliśmy do Krakowa...

Lipiec 2015

Zdjęcia Liwia Sus i Barsus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz