Wrzesień nastał szybciej niż można było się spodziewać. W ustalony piątek ciemną nocą ruszyliśmy na końcową rozprawę z niedokończonym szlakiem. Tym razem chcieliśmy także nadrobić fragment z Palczy do Myślenic, który odpuściliśmy sobie w lipcu.
Pociąg z Rzeszowa do Krakowa wiózł nas komfortowo i umożliwiał sen w znośnych warunkach. Gdyby nie przejmujące zimno wewnątrz byłoby jak w domu. Szybka zmiana środka lokomocji i po godzinie z okładem wysiadamy w Palczy. Tamtejszy przystanek posłużył nam za stołówkę. Śniadanie skończyło się taką niemocą umysłową, że omyłkowo ruszyliśmy za asfaltem w kierunku Suchej Beskidzkiej. Przez jakieś dwa kilometry liczyliśmy, że ta następna latarnia będzie już na pewno na sobie miała znak biało-czerwony. Gdy dotarło do nas, że żadna nie będzie oznaczona upragnionym symbolem zawróciliśmy, by nieopodal naszej stołówki bez większych przeszkód znaleźć właściwą drogę.
Miłymi dla oka łąkami i zagajnikami ruszyliśmy do Myślenic, ponownie snując rozmowy. Mimo, że był to dzień pracujący po drodze napotkaliśmy kilkoro turystów: a to ojca z niepełnosprawnym synem, a to parę drepczącą jak my, a to dziadka z wnuczką dzielnie maszerujących po opłotkach Myślenic. Świat pokryty zielonością zupełnie nie wyglądał na to, że powoli szykuje się do jesieni. Złote pola i klarowny błękit nad głową napawał nas beztroską. Ten ostatni stał się na parę chwil areną ciekawego pokazu. Mały sportowy samolot latał to tu, to tam wykonując podniebny balet. I tak z zadartymi głowami dotarliśmy do miasta, które przecięliśmy sprawnie zatrzymując się tylko w przydrożnym barze na kawę.
Do wejścia na Chełm, pamiętając o poprzednim z nim zmaganiu, podchodziliśmy z respektem. Jednak aktywne wakacje sprawiły, że ostre maszerowanie w górę nie było dla nas wyzwaniem. Świat powolnym krokiem zmierzał na spoczynek, a my wciąż byliśmy oddaleni od naszego celu o więcej niż dwie godziny marszu. Ale nie byliśmy jedynymi ludźmi błąkającymi się po okolicy o zmierzchu. Spotkaliśmy paru chłopaków na rowerach i kilku grzybiarzy w nieco niesportowym stanie. Szybko pozostawiliśmy całe to towarzystwo za sobą maszerując w coraz głębszą noc. Gdy dotarliśmy wreszcie na Kudłacze stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że sił nam nie brakuje i moglibyśmy tak jeszcze z dziesiątkę przejść. Sprawa o tyle budująca, że mieliśmy już tych dziesiątek w nogach trzy.
W schronisku zastaliśmy grupkę młodzieży świętującej piątek i piechura podobnego nam, który informował o przebytym dystansie zapachem jaki roztaczał. Po kilku chwilach gospodarze nas rozpoznali i przysiedli się. Rozmowa z nimi była dodatkiem do prostego ale smacznego posiłku. Syci udaliśmy się na spoczynek, który przebiegł nam w iście dyskotekowej iluminacji. Wszystko za sprawą burzy. Uroboros zatopił zęby we własnym ogonie. Przecież noc, po której przerwaliśmy przejście w lipcu, była podobna. Tym razem jednak nie musieliśmy rezygnować z dalszego marszu.
Poranek był mglisty i leniwy. W obejściu schroniska krzątaliśmy się do południa. A to śniadanko, a to kąpiel, a to pogaduchy z gospodarzami i gośćmi kradły nam czas. Nastał wreszcie taki moment, że trzeba było ruszyć. Ruszyć w las mokry i mglisty skąpiący nam widoków w swych przesiekach. Tylko czasem kłęby mgły rozstępowały się i mogliśmy zobaczyć odleglejsze okolice. Tak naszym oczom ukazało się obserwatorium na Lubomirze i zwieńczenie Wierzbanowskiej Góry. Nim jednak dotarliśmy na jej szczyt w jednej z napotkanych wiatek zrobiliśmy sobie przerwę na kawę i ciacho. Tamten dzień sączył się leniwie otaczając nas zewsząd wilgocią. W tym powolnym umykaniu czasu pozostało jednak kilka chwil, w sam raz na małe co nieco wyczarowane za sprawą polowej kuchni. My wlekliśmy się przez ten dzień i kolejne miejsca nieśpiesznym krokiem. Nasze rozmowy snuły się zaś w okół spraw kuchennych, ludzi i połączenia pierwszego z drugim. Doczłapaliśmy tak do Kasiny Wielkiej i ruszyliśmy w kierunku centrum pozostawiając Śnieżnicę na inny raz.
Z zakupami w garści i zmierzchem nad głową uważnie rozglądaliśmy się za noclegami. Cóż z tego, skoro nie wypatrzyliśmy żadnego domu z pokojami dla gości. A zakład kamieniarski i jego oferta przedstawiona w skali 1:1 na ogrodzonej posesji raczej nie była tym na co liczyliśmy. Człapiąc powoli nieoczekiwanie doszliśmy do końca Kasiny. Jedynym pomysłem i to skutecznym okazało się zagadnięcie napotkanego człowieka. Niedługo potem mogliśmy się rozkoszować dachem nad głową, kuchnią, wygodą łóżek i możliwością zmycia całodziennego brudu z siebie. A po paru godzinach korzystania z dobrodziejstw kwatery moglibyśmy spokojnie zasnąć, gdyby nie kolejna burzowa noc i niepokój o pogodę nazajutrz.
Lubogoszcz powitał nas mleczną mgłą i zimnem. Po nieznośnym cieple wywołanym pokonywaniem stromego podejścia nie pozostało śladu. A było go tak dużo, że nawet wilgotne od nocnego deszczu krzaki nie drażniły nas gdy ocieraliśmy się o ich gałęzie. Nim doszliśmy na szczyt musieliśmy dobrze wytężać wzrok w poszukiwaniu odbicia szlaku z asfaltowej szosy. Później zaś mnogość dróg w lesie zmuszała do ciągłej czujności. Szybki rzut oka na mapę i z Lubogoszczu zdecydowaliśmy się zejść w kierunku Mszany zielonym szlakiem, a nie jak do tej pory czerwonym. Ale na ten drugi niebawem mieliśmy powrócić. Droga w dół właściwie była przyjemna. Jedynie lekki deszczyk zmusił nas do wyjęcia kurtek. Podobnie jak poprzedniego dnia nikogo nie spotkaliśmy w górach. Obfite nocne opady i ołowiane niebo skutecznie odstraszyły amatorów wędrówek.
W Mszanie skorzystaliśmy ponownie z przydrożnego baru. Okienko zorganizowane było w kamienicy, a w nim obsługiwała nas sympatyczna pani, która zaproponowała nam wejście do lokalu. Z przyjemnością skorzystaliśmy, ponieważ dzień był zimny. Dalsza droga przez Mszanę doprowadziła nas na przedmieścia, gdzie zmieniła się w szuter. Powoli zaczęła także nabierać wysokości, zaś mgła dotychczas towarzysząca nam zrzedła ukazując okoliczne wzniesienia. Tu mimo barowej pogody zaczęliśmy spotykać spacerowiczów z psami. Zagadnięci przez jedną z pań zatrzymaliśmy się na chwilę. Później dreptaliśmy między łąkami i po asfalcie. Tak dotarliśmy do przełęczy Glisne. Przed nami było już tylko jedno ostre podejście i koniec szlaku na szczycie Lubonia Wielkiego. Spodziewając się nie lada wyzwania, przed czym ostrzegał nas gospodarz schroniska na Kudłaczach, ruszyliśmy na spotkanie tego wyciskającego siódme poty szlaku. Ale jak to często bywa, nie taki diabeł straszny jak go malują. Dość sprawnie dotarliśmy na szczyt, nieco zasapani. Jednak inne fragmenty MSB dawały nam bardziej w kość. Po pamiątkowej sesji zmarznięci szybko zaszliśmy do schroniska i zamówiliśmy gorącą herbatę. Dwóch młodych gospodarzy udzieliło nam jeszcze kilku cennych wskazówek odnośnie tego, jak zejść do Rabki i gdzie łapać transport do Krakowa. Minuty umykały szybko i po ponad godzinnym odpoczynku musieliśmy ruszać dalej.
Zejście szlakiem niebieskim w zapadającym zmroku łykaliśmy jak ostatnie kawałki kończącej się szarlotki. Dopiero na tym ostatnim odcinku poczułem jak wspaniała droga za nami. Najchętniej wtedy usiadłbym na zwalonym drzewie, aby w spokoju jeszcze przez chwilę nacieszyć się górami. Nie było na to niestety czasu. Nawet salamandra stojąca na drodze nie mogła nas zatrzymać zbyt długo. Minuty uciekały, a gdyby zebrało się ich zbyt wiele autobus czmychnąłby bez nas. Szliśmy tak przekonani, że to już kropka nad i, wisienka na torcie i finis coronat opus. Jednak byliśmy w błędzie. Chociaż nie, ja im bliżej byliśmy Rabki tym bardziej czułem coś niewyraźnego w powietrzu. Coś co mówiło mi: Czy jesteś pewien, że z tej części Rabki odchodzą o tej porze busy do Krakowa?.
Rabka jaką ujrzeliśmy była ciemna i wyludniona. Jedynie fani tanich trunków parę razy przewinęli się koło nas. Nikogo po za tym ni widu ni słychu. Nikogo, kto mógłby wiedzieć gdzie złapiemy transport. Ale pobliski sklep był czynny. Tam sympatyczna i uczynna pani i nieco zawiany klient nabywający wodę ognistą, aby się zawiać do reszty. On także na swój nieco mętny sposób był uczynny. Niestety jego klarowanie sprawy nie polegało na odpowiadaniu na nasze pytania, ale na doradzaniu. To też nijak nie mogliśmy się dowiedzieć, jak dotrzeć na Zakopiankę i jak daleko jest do niej. Bo oczywiście obawy okazały się uzasadnione. Transport był w Rabce, ale nie w miejscu gdzie zeszliśmy z gór, tylko na szosie Zakopane-Kraków oddalonej o jakieś siedem kilometrów. Jednak ekspedientka uratowała nas proponując podwiezienie. Siedząc w samochodzie troszkę pogawędziliśmy o życiu w Rabce. Ani się obejrzeliśmy gdy trzeba było wysiąść. Jeszcze parę minut na przystanku i ruszyliśmy do grodu Kraka...
Wrzesień 2015
Zdjęcia Liwia Sus i Barsus
Fajnie było poczytać o znanym szlaku. Też go przeszedłem, ale rok wcześniej. Ja miałem zupełnie inne odczucia co do gospodarza z Lubonia Wielkiego - bo gdy ja byłem był tylko jeden gość, z niezbyt miłym podejściem do turysty. Ale cóż, tylko tam spałem, więc spoko.
OdpowiedzUsuńI również tego ostatniego podejścia jakoś za bardzo nie odczułem. Co prawda się trochę dłużyło, ale nie było bardzo męczące. Może to ta bliskośc końca szlaku tak działa? ;)
Fajnie, że się odzywasz. Jednym ze źródeł przydatnych w planowaniu mojego przejścia był twój wpis z MSB. Był też inspiracją do ruszenia na ten szlak.
OdpowiedzUsuńa co do schronisk na MSB to często czytam w sieci diametralnie różne od moich opisy tych miejsc. Wszyscy notorycznie narzekają na Kudłacze, często Psioczą na Leskowiec. A mnie tam było dobrze i ludzie z obsługi byli sympatyczni. Na Luboniu zaś chłopaki byli życzliwi i na ile mogli starali się nam pomóc.
W końcu znalazłem trochę czasu na nadrabianie zaległości blogowych ;) Nowe wpisy zbierały się w czytniku RSS, a czasu na ich przejrzenie brakowało ;)
UsuńCo do Leskowca, to nic złego o nim nie mogę powiedzieć. Zjadłem śniadanie i było smaczne ;)
Może to zależy na kogo z obsługi się akurat trafi. Bo jak wiadomo, są różni ludzie i każdy może mieć też gorszy dzień.