Jestem w domu. Niedawno wróciliśmy z Anią z okolic Dukli. Niewielka pętla okazała się dość wymagająca ze względu na warunki. Zwykle dzielimy się z Pimem wrażeniami z odbywanych osobno wypadów i tym razem postępuje podobnie. Piszę krótki mail, który szkicuje przeżycia z kilku ostatnich godzin:
"Gdy wyjeżdżaliśmy z Rzeszowa pogoda była taka jak w Warszawie i tak można ją opisać, jak ty to zrobiłeś. Natomiast, gdy przyjechaliśmy w okolice Lubatowej, to tam niesamowicie wiało. Można powiedzieć, że pogoda była taka, gdy górale piją na umór. Na podejściu na Cergową wiatr..."
Zostawiliśmy samochód na wjeździe w polną drogę. Ciężkie grudniowe niebo o barwie ołowiu jest doskonałym tłem dla huku wiatru. Niedaleko stoi stalowy słup wysokiego napięcia. Rozpędzone powietrze gra na jego prętach jak na gigantycznej okarynie. Szkoda tylko, że pod nogami nie leży śnieg. Zamiast niego ścieżkę pokrywa niezbyt głębokie śliskie błoto. Dobrze, że nie okleja ono butów gigantycznym koturnem. Ale zmusza do uważnego stawiania kroków i spowalnia marsz. Miejsce, w którym został samochód było wystawione na wiatr, tym czasem po zejściu w kotlinkę i zagłębieniu się w las przeciąg nie doskwiera już tak bardzo. Jeszcze go czuć i słychać, ale jest na akceptowalnym poziomie.
Gdy czerwony szlak skręca w charakterystyczny sposób i zaczyna piąć się bardzo stromo na kulminacyjny grzbiet Cergowej ponownie dostajemy uderzenie wiatru. Mój kaptur łopocze na nim wydając dźwięk jak silnik czopera. Ania została nieco z tyłu i idzie swoim tempem. Spoglądam co jakiś czas czy wszystko z nią ok. Głosem w takim hałasie i tak nie damy rady się porozumieć. Liczę na to, że na grzbiecie las porastający południowe zbocze lepiej, będzie nas chronił przed wiatrem. Faktycznie jest nieco lepiej, ale tylko nieco. Po prawej ręce Cergowa odsłania nam widoki na północ. Zima sprawia, że jest ich nieco więcej. Latem korony drzew pokryte liśćmi skutecznie zasłaniają prospekt i tylko parę okien między nimi pozwala go oglądać...
Od niedawna na jednym ze szczytów stoi okazała wieża. To między innymi żeby ją obejrzeć chciałem tu przyjechać. Trzeba przyznać, że robi wrażenie i jest wykonana z głową. Poziom gruntu pod nią jest jednocześnie deszczochronem, a i wyższe piętra mogą służyć w przypadku nieplanowanego lub planowanego biwaku. Z Anią robimy dłuższą przerwę w gościnnych progach dolnego piętra. Przyszedł czas na drugie śniadanie. Wtedy to pojawiają się paroma grupami inni turyści. Widać nie tylko nas zwabiła wieża w ten międzyświąteczny czas...
Na zejściu w stronę Zawadki Rymanowskiej spotykamy kolejnych ludzi. Jest wśród nich rodzina z dzieckiem i kilku młodych chłopaków. Ostatnią grupę mijamy tuż przed samą wsią. Droga poniżej wieży jest ponownie wymagająca uwagi. Stromizna połączona z wyjątkową śliskością wymusza ją na nas. Na szczęście gdy skręcamy z GSB w żółty szlak gminny droga się poprawia mimo, że miejscami jest jeszcze bardziej stromo. A gdy schodzimy do podnóża Cergowej jest już całkiem dobrze. Droga praktycznie się wypłaszcza i ryzyko poślizgu diametralnie maleje. Jedyną przeszkodą jest bród. Woda w nim ma dość wysoki poziom po nocnych opadach. Jednak udaje się znaleźć punkty z kamieniami, które pozwalają przejść bez nabierania wody do butów.
W samej wsi ponownie przystajemy pod cerkwią. Miejsce pod dzwonnicą teraz jest skąpane w ciepłym słońcu i zachęca, aby się przez chwilę w nim powygrzewać. Dodatkowo ładny stąd widok w stronę Piotrusia, a okolica mimo grudnia wygląda bardzo wiosennie...
Mam deja vu. Półtora tygodnia temu szedłem pogórzem pod Rzeszowem. Błoto kompletnie oblepiające buty było takie samo. Koturny z gleby na podeszwach wymagają iście nieludzkiej cierpliwości, żeby stąpać bezpiecznie. Dookoła jest przepięknie i tylko to cholerne błoto... Idziemy przez łąki na wschód od Cergowej, które oddzielają Zawadkę od miejsca, w którym zostawiliśmy auto. Teren prosi się, żeby przy odpowiedniej pokrywie śnieżnej wpaść tu z nartami. Jest też mnóstwo potencjalnych miejsc na biwak. I przy odpowiednim wyborze miejsca nie powinno także być problemu z wodą. Między tymi wzgórzami a ostatnimi zabudowaniami Zawadki było trochę wartkich strumieni. Przyjemności z oglądania okolicy dopełnia niskie grudniowe słońce. I nawet to, że nieco oślepia, nie jest w stanie zepsuć tej chwili. Ale inna przykrość tli się na obrzeżach świadomości. W domu znów trzeba będzie odrapywać buty z kilogramów lepkiego błota. Co za zima...
grudzień 2020r.
Beskid Niski to jest dla mnie takie pasmo do którego chyba trzeba dojrzeć. Najpierw kompletnie mnie tam nie ciągnęło nic poza zaliczeniem Lackowej do KGP. Wiele, wiele lat później pojechałem kolejny raz, później jeszcze kolejny i teraz mógłbym tam bywać regularnie z namiotem żeby zatracić się w tej dziczy:)
OdpowiedzUsuńwitam w moich skromnych progach.
UsuńCo prawda zbyt często z namiotem nie miałem okazji wędrować po Beskidzie niskim, ale na tyle często, żeby w pełni podpisać się pod stwierdzeniem o dorastaniu do tego pasma. Ja też nie doceniałem go długi długi czas dopiero od kilku lat uważam że to jedno z najciekawszych miejsc na górskiej mapie Polski.