Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

niedziela, 11 grudnia 2016

Wiosna w Beskidzie Niskim

Gdy myślę o ostatnim wyjeździe, to tęsknota za domem w pomieszaniu z radością z przemierzania gór pierwsza przychodzi mi do głowy. W drugiej kolejności kołacze się tam radość z odwagi i konsekwencji. Radość, że nie poddałem się obawom i mimo braku towarzystwa pojechałem sam. Cieszę się także z noclegu w schronisku i z muzykowania ze spotkanymi gośćmi Bacówki. A całość zaczęła się tak...

Mam za sobą czterogodzinny dojazd i o dziwo nie jestem nim znużony. Zadzwoniłem do Uli i złożyłem raport o tym, że wszystko ok. Ruszam z Przełęczy Hałbowskiej na GSB w kierunku Bartnego. Pierwszy odcinek mojej drogi wiedzie przez las i nie jest on wymagający, tak kondycyjnie jak i nawigacyjnie. Na wstępie pierwszy mały sukces, udaje mi się ominąć bajoro, które czyha na nieostrożnych zaraz za zejściem z asfaltu. Dalej nabieram tępa i uważnie kontroluje znaki szlaku. Nawet mała zwłoka związana z błąkaniem się po lesie w poszukiwaniu drogi może spowodować, że nie dotrę do bacówki przed zmrokiem. Na przejście osiemnastu kilometrów mam pięć godzin. Czas w sam raz pod warunkiem, że będę szedł bez mitrężenia i błądzenia. Wspomniany leśny odcinek przebywam sprawnie i tylko przed wyjściem z kniei zwalniają mnie mokradła, które omijam ich brzegami.




Szuter wita mnie kałużami i skorupą lodu w zacienionych miejscach. Mimo to jest on na tyle wygodny, że bez specjalnego wytężania uwagi mogę szybko podążać nim aż do Świątkowej. Droga wiedzie szeroką przesieką pośród lasów. W stronę południową gdzieniegdzie między koronami drzew widać odległe grzbiety. Wygląda to dla mnie zawsze ciekawie. W pewnym momencie zza drzew ukazuję się coś frapującego. Kilka kroków w bok i wszystko jasne. Jeszcze kawałeczek i wychodzę na piękną łąkę. W sam raz na piknik lub biwak. Jest całkiem płasko i równo. Przechodziłem tędy kilka razy i nigdy nie zauważyłem tego miejsca.

Po powrocie na drogę po kilkunastu metrach dochodzę do miejsca, na którym szlak żółty odbija wraz z drogą w kierunku Folusza i Jaworza. Skąd tu szlak żółty? Dołączył on jakiś czas temu do mojej ścieżki. Wyszedł z lasu od strony Kotani. A teraz ucieka na północ. Od tej pory do końca dnia będę szedł już bez żadnego szlaku pieszego.  Do celu będą mnie wiodły tylko stare lub nowe szutry.
Na jakiś czas wchodzę na ziemię nieznaną. Nieznaną przynajmniej dla mnie. Idę fragmentem drogi, którego nigdy wcześniej nie przemierzałem. Terra inkognita okazuje się bardzo ciekawa. Po prawej i lewej stronie towarzyszą mi rozległe łąki, których krańce płynnie zmieniają się we wzgórza. A im wyżej tym więcej na nich lasów. Idę beztrosko tą doliną i czuje w powietrzu wiosnę. Przecież właśnie dzisiaj nastała. Magura Wątkowska pokazuje mi swą nieznaną i malowniczą stronę. Wszystko w około jest zachwycające. Pewno tak czuje się małe dziecko, gdy po raz pierwszy styka się ze światem.




Niestety szybciej niż bym chciał sielska okolica ustępuje pierwszym zabudowaniom Świątkowej. Przechodzę przez wieś dość szybko. Za nią wchodzę na drogę biegnącą przez okolice Świerzowej Ruskiej. Wszystko co zostało po niej to wspomnienie i droga.
Wybierając tę ścieżkę wiedziałem, że muszę się liczyć z kilkukrotnym przekraczaniem potoków w bród. Ale nie wiedziałem, że będzie to tak uciążliwe. Przed każdym takim miejscem muszę dokładnie wypatrywać punktów gdzie pod powierzchnią widać kamienie. Umożliwiają one przejście przez rwący nurt bez zamaczania butów powyżej cholewek. Jednak każdy taki spacer kojarzy się z cyrkowym linoskoczkiem. Chyba tylko dzięki kijom utrzymuję równowagę i nie kończę ani jednego przejścia nabraniem wody do butów. Dodatkowo nie wszystkie kamienie leżą stabilnie. wejście lub zejście z takiego miejsca wiąże się z gorączkowym balansowaniem aby odzyskać równowagę. Kończy się tylko na strachu, zmęczeniu i lekko mokrych końcach nogawek. Wszystkie strumienie nieodłącznie kojarzą mi się z Kają. I przy  każdym powraca myśl, że miałaby tu wspaniałą zabawę. Każde takie brodzenie byłoby dla niej jak plac zabaw. Oczyma wyobraźni widzę jak świecą jej się oczy gdy będę jej opowiadał o moich przygodach.
Dolina Świerzowej w marcu oprócz potoków to także duże ilości błota i śniegu. Ten drugi jest gruby i mimo białego koloru właściwie jest czymś po między śniegiem a lodem. Gdy na niego wchodzę głucho dudni i trzeba uważać aby się nie poślizgnąć na jego gładkiej powierzchni. Kilka razy dudnienie okazuje się być zwiastunem tego, że lukrowa polewa zarwie się pode mną. Na szczęście jest to nie groźne. To nie lodowiec i pod spodem nie czeka przepastna pustka.

Koniec doliny żegna mnie suchymi łąkami nakrapianymi gdzieniegdzie krzakami. Ten fragment jest już wyżej i słońce zdążyło skutecznie rozprawić się z resztkami śniegu. Jeszcze kilka kroków i jestem na Przełęczy Majdan. Wita mnie ona miło grzejącym słoneczkiem, kawałkiem suchego gruntu i możliwością kontaktu z rodziną. Skrzętnie korzystam z tego i zarządzam krótki postój połączony z posiłkiem. 

Schodząc z przełęczy mogę pozwolić sobie na nieco luzu. Do końca dnia mam już niewiele drogi, która dodatkowo jest szeroka i wyraźna. Do rozluźnienia zachęcają miłe oku widoki. Zaczynają się one zaraz po wyjściu z lasu. Wzgórza położone na zachodzie i południowym zachodzie prezentują się w złotej poświacie wieczornego słońca. Widok sam pcha ręce do aparatu.



Koniec szutru prowadzi już między pierwszymi zabudowaniami Bartnego. Między nimi obszczekują mnie psy. Nie boje się ich, jednak staram się je mieć na oku. Strach strachem, ale nigdy nie wiadomo co taki burek sobie wymyśli i czy nie zechce pogryźć mnie po łydkach. Asfalt, na który wszedłem, pnie się w górę przez całą wieś. Górka wydaje się nie mieć końca. Zamyślony znienacka docieram do bacówki. Wewnątrz nikogo nie zastaje. Postanawiam zatem ogarnąć trochę bagaż. Po chwili w kuchni pojawia się gospodarz i mogę zamówić coś do jedzenia. Od razu rezerwuje sobie także nocleg. Pokój, w którym spędzę noc, jest nieduży, mieści trzy łóżka i nie ma żadnych więcej lokatorów na dziś. Po chwili schodzę na posiłek. Najpierw dostaję herbatę, potem pierogi. W międzyczasie schodzą się inni goście schroniska. Wymieniamy kilka zdawkowych uwag. Pierogi szybko się kończą i powoli udaję się na wieczorny relaks. Miłym akcentem jest ciepła woda. Gdy jest się umytym, człowiek zupełnie inaczej wypoczywa, Po krótkiej chwili w pokoju postanawiam zejść do jadalni gdzie na moment dołączam do pozostałych gości i wspólnie przez chwilę muzykujemy i rozmawiamy. Zmęczenie jednak szybko sprawia, że idę  do pokoju. Noc upływa raczej spokojnie pomimo wizyty kilku gości proweniencji gryzoniej, którzy ostrzyli sobie zęby na moje zapasy. Dokładne zapakowanie jedzenia w worki i schowanie go do plecaka powoduje ustanie hałasów.
Rano wstaje wcześnie i szybko opuszczam schronisko. Śniadanie przyrządzę sobie na szlaku. Pośpiech wynika z tego, że mam duży dystans do przejścia, a tylko jeden autobus, na który muszę zdążyć. Na zewnątrz wita mnie mgła przechodząca w lekki opad mżawki. Ruch rozgrzewa mnie szybko i na miejsce śniadania docieram komfortowo. Spokojnie rozkładam kuchnię. Potem gotuje wodę na kawę i posiłek.

Po jedzeniu ruszam na Przełęcz Majdan, z której zacznę podejście na Magurę Wątkowską. Początkowo wita mnie ono dużym błotem. Im wyżej jednak jestem tym więcej zalegającego śniegu mam pod nogami. Na grzbiecie wchodzę w obszar regularnej zimy. Z nieba także jakiś czas temu zaczął prószyć śnieg. Wszędzie w około otacza mnie biel, która jest twarda, zmrożona i utrzymująca mój ciężar bez trudu.

Przecinam grzbiet i schodzę na stary szuter po północnej stronie Magury. Tu jest podobnie biało, tylko śniegu jakby więcej. Kilka razy zapadam się po kolana, gdy lodowa skorupa zarywa się pod moim ciężarem. Mimo tego idę sprawnie i po chwili docieram do drogi Folusz - Świątkowa Wielka. Od kiedy wszedłem w zimę radość miesza się ze smutkiem. Radość płynie z piękna świata w około, a smutek z tego, że jestem tu sam. Wiem, że moim bliskim podobałoby się tu bardzo. W wiacie szybko posilam się batonikiem i ruszam w dół na południe. Od teraz w znamienitej większości moja droga kierując się do Krempnej będzie traciła wysokość.
Sprawnie docieram do szlaku żółtego, którym szedłem wczoraj, a nim do czerwonego, którym wrócę na przełęcz Chałbowską. Miałem jeszcze zahaczyć o cerkiew w Kotani, jednak czasu zaczyna mi ubywać zbyt szybko i muszę porzucić ten zamiar. Moje zapasy także znikają ekspresowo i ciągle towarzyszy mi głód. Wafelki które zostały na dziś nie dają rady mnie nasycić i po chwili od zjedzenia ponownie mam pusto w brzuchu. Moją koncentrację na pośpiesznym marszu przerywa nagły hałas. Dźwięk brzmi jak szczekanie psa i bardzo szybko przemieszcza się w przestrzeni. Ale to nie pies. po kilkukrotnym powtórzeniu wiem, że to kruk. Pierwsze dźwięki były jakoś zniekształcone i przypominały psa.
Z każdą minutą odczuwam większe zmęczenie w nogach. Niestety nie mogę pozwolić sobie na kolejny odpoczynek. A ostatni był już tak dawno, na Polanie Świerzowskiej. Wszystko to jednak nie przeszkadza mi poruszać się sprawnie w kierunku przełęczy, na której opuszczam ostatecznie szlaki, szutry i lasy. Ostatnie trzy kilometry idę asfaltem. Gdy docieram na przystanek zegar pokazuje , że został mi jeszcze lekki zapas. Przebieram się w cieplejsze ubrania. Jednak chłód szybko bierze mnie w swoje objęcia i nie wypuszcza z nich aż do Rzeszowa...

21/22 marzec 2015

6 komentarzy:

  1. Ładnie, nastrojowo. Tak inaczej niż latem, że zupełnie nie poznaję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, że inaczej. W ogóle to miałem wtedy trzy pory roku na raz. U góry była zima, na łąkach wiosna a w niżej położonych lasach jesień.

      Usuń
  2. Będąc w styczniu w Bartnem nie doceniłem Magury Wątkowskiej. "Przedarcie się" na przełęcz Majdan było przygodą samą w sobie. Oblodzenie położyło brzozowe młodniki. Natomiast powyżej przełęczy czuć było wejście w "inną strefę klimatyczną". W Bacówce było poniżej -20, ale słońce było jeszcze "czynnikiem grzewczym". Tam przestało tę rolę pełnić. Po utracie kontaktu z dużym palcem u nogi w połowie podejścia zjechałem przez piękną buczynę na przełęcz i dalej do Wołowca. W dolinie znów słońce grzało. A przecież Beskid Niski "to takie małe góry...".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kojarzę ten weekend, o którym piszesz. Ja tak jak Ci pisałem byłem z Familią w Rymanowie. My mieliśmy regularnie w okolicy -16 i jedynie córka nie marzła. Co jest o tyle dziwne, że ruszała się najmniej. Z resztą niedługo wrzucę krótką relację z tego wypadu. Muszę tylko zmontować filmiki.
      A co do małych gór, to tak myślę z perspektywy Rzeszowa o nich. Ale, że to jednak góry przypomina mi zawsze zima. Rzeszów może mieć całą zimę jesień a tam, jak w tej relacji, na grzbietach śniegu po kolana. W 2013 w wielkim tygodniu wybrałem się na rakiety. Szedłem z Folusza na grzbiet Magury starym szutrem. W mieście deszcz szaruga i plusowo. Tam natomiast cały dzień opad śniegu. Pod nogami puchu po kolana, a pod spodem drugie tyle zmrożonego śniegu. Różnica była nie tylko między B. Niskim i Rzeszowem ale nawet Jasło miało już przedwiośnie. Aha to był marzec.
      Którędy zjechałeś do tego wołowca?
      Ja na Majdan zawsze idę przez wieś i w dole za zielonym domem skręcam w prawo w szuter , który dochodzi na ten plac zrywkowy od zachodu. To jest droga wis a wi zejścia do Świerzowej Ruskiej. Obecnie w terenie jest tam wyznakowany żółty szlak. Ale jeszcze nie widziałem go na mapach.

      Usuń
  3. Barsusie!

    Pomyliłem się. Zjechałem z przełęczy do Bartnego. W połowie stokówki jest wiata. Tam przywracałem do życia zamarźnięty paluch.
    W tamtych warunkach przyszli do Bacówki kolesie którzy przeorali się w 12h z Radocyny. To czysty heroizm. Byli z buta. W trzyosobowym teamie na nartach to by było pewnie 6 godzin. Ale byłem sam. W takich okolicznościach zachowuję daleko posunięty rozsądek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli pewno jechałeś tą drogą, o której pisałem.
      Ciekawe którędy szli z tej Radocyny? Bo aż mi się nie chce wierzyć w tak długi marsz. Pierwsze co mi się nasuwa to droga przez Nieznajową.

      Usuń