Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

sobota, 26 marca 2016

Mgła, bieszczadzki anioł i deszcz




- Buzia śmieje ci się jak dziecku.
Słowa Liwii zbywam krótkim, że to nie z radości tylko to grymas od słońca. Ale mimo wszystko bardzo się cieszę i to co widzę dookoła siebie z każdą minutą spędzoną na grzbiecie potęguje ten stan. Już nawet nie myślę o tym, że o mały włos nie trafilibyśmy tu i cały wyjazd w Bieszczady skończyłby się ponownym odwiedzeniem Beskidu Niskiego.
Wszystko przez niedoinformowanie. Nie wiedzieliśmy, że autobus, którym mieliśmy jechać do Sanoka nie kończył tam trasy i jechał dalej do Jaślisk. A widząc tabliczkę z tą drugą nazwą po prostu nie wsiedliśmy do niego. Beskidy w naturalny sposób pojawiły się jako alternatywa dla tak pechowo zaczętego wyjazdu. Jednak kilka głębokich wdechów i przerzucenie możliwości w myślach pozwoliło przypomnieć sobie o jeszcze jednym sposobie na dotarcie do Ustrzyk Górnych.



Budzik wyrywa mnie ze snu, bardzo głębokiego snu. Pierwsza reakcja to niemy protest psychiki i lekkie skołowanie. Dopiero po kilkunastu sekundach od przebudzenia świadomość powraca do ciała ze świata nocnych rojeń i pozwala przypomnieć sobie, że to wszystko dla tego, że Biesy czekają. A może to ja na nie czekałem? Nie ważne, trzeba wstawać. Czuję jak ciało się buntuje przed tak radykalną komendą i mimo, że wstaję szybko to niemal do samego dworca odczuwam ten opór mojej osobistej materii. Zaokrętowanie na spóźniony autobus w środku nocy to tylko formalność i tak po paru godzinach i dwóch przesiadkach lądujemy tam gdzie chcieliśmy.


Ustrzyki są zupełnie inne niż w wakacje. Witają nas mgłą, wilgocią i pustkami. Nigdzie żywego ducha po za nami i kierowcą autobusu, który nas doręczył niemrawych jak paczki. Takie skutki braku snu. Żwawym krokiem ruszamy, by po kilku chwilach zostawić asfalt i domostwa za sobą. Czuje się coraz raźniej i nawet opór ciała gdzieś zniknął. Idziemy na luzie rozmawiając gdy wypada nam iść obok siebie lub milcząc gdy jedno zostaje z tyłu. Otoczenie jest jak z baśni, bezlistny las szczelnie otulony mgłą. Brakuje tylko czarnego rycerza goniącego nas konno. A może wilk rodem z „Czerwonego kapturka” byłby bardziej odpowiedni w tym niepokojącym miejscu? Mam poczucie rodem z Berkeley’a. „Esse percipi”, istnieje tylko to co postrzegają moje zmysły, wszystko inne nie. Zagubiłem się w jakimś nigdzie. Granice świata to granice zasięgu mojego wzroku. 


Powoli przez mleczny opar pokazuje się nieśmiałe słońce i rozprasza stopniowo niepokój wraz z szarością świata. Górna granica lasu jest jednocześnie granicą mgły i gdy wychodzimy nad nią powietrze staje się przejrzyste, a słońce porzuca wstyd. Krok za krokiem pniemy się powolutku kamienistą ścieżką na grzbiet wiodący w kierunku Tarnicy. Gdy jestem już na wysokości pozwalającej patrzeć na las z góry odwracam wzrok od stromizny przede mną.


Teraz faktycznie muszę wyglądać jak dziecko, które dostało ulubionego lizaka. Nade mną za plecami Szeroki Wierch , przede mną panorama na wierzchołki Rawek i Caryńskiej, a pode mną ktoś w dolinach wylał może bitej śmietany. A może to wata cukrowa? Nie wiem ale chętnie bym po niej pobiegał lub wygodnie ułożył się na jej powierzchni. Tam musi być jak na puchowej kołdrze. Czuje się jak pilot, który w swoim samolocie wzniósł się ponad burzę i ma ten zaszczyt oglądać słońce jako jedyny, podczas gdy wszyscy na ziemi muszą cierpliwie znosić deszcz i szarugę. I znowu to uczucie odrealnienia. Zdaje sobie sprawę, że na dole są wsie i ludzie, lasy i zwierzęta. Ale wiem to tylko jakąś malutką częścią rozumu. Poza tym wszystko we mnie upiera się, że tam jest tylko mgła. Żeby uświadomić sobie, że jest inaczej trzeba mi dużo samodyscypliny, ale ten wysiłek teraz mi zbędny. Dobrze jest jak jest. Ta nierealność jest taka radosna i dająca tyle frajdy. Buzia sama układa się do uśmiechu, oczy skrzą się jak diamenty. Czy to szczęście?


Kiedy to minęło? Szeroki Wierch już za mną i za nami. Przełęcz pod Tarnicą gości nas tym co niesiemy w plecakach i błotem. Zaraz czeka nas kulminacja dnia, całe 1346 m n.p.m. Co za przekora losu, cały dzień widoków i teraz na Tarnicy takie mleko. Widoczność obraziła się i w tej okolicy wzięła wolne na resztę dnia. A my grzęźniemy z każdym metrem wysokości w coraz większej mgle. Ale za to w jakiej. Co i rusz w tych ciężkich storach pojawia się okienko, a w nim widok na południe. Pstryk, pstryk staram się uwiecznić prześwit na matrycy. A tu jak na złość chmury figlują i za każdym razem zaciągają story gdy migawka kończy pracę. Wydatnie pomaga im w tym wiatr. Żartowniś się znalazł.


Zejście mija niepostrzeżenie. Początek nieco utrudnia życie i deko irytuje. Ale las przynosi ulgę wraz z przyczepnością. We wiacie spotykam anioła. Ciekawe bo nie wyglądał. Powinien być cały zielony i mieć zielony kielonek. A on ma czerwoną kurtkę i osobistą służbę meteorologiczną w postaci własnej żony. Podaje ona prognozę z godzinną dokładnością. Czas potrzebny na zamienienie z nimi kilku słów wystarcza aby Liwia mnie dogoniła. Ruszamy dalej. Anielscy państwo po chwili mijają nas i oglądamy ich plecy, a za moment giną nam z oczu. Rozluźnieni docieramy na asfalt i rozważamy podjazd autobusem do Ustrzyk lub zajście do baru w Wołosatem, które trzeba by było zwieńczyć marszem na koniec dnia. A anioł właśnie teraz wyciąga skrzydła z plecaka i proponuje z własnej inicjatywy zabranie nas do samochodu. Ciekawe jak plotą się losy. Gdy człek czasem sam niesie te skrzydła w plecaku i dowiaduje się o nich dopiero gdy kogoś poratuje jedzeniem na trasi , a czasem to jego poratują niespodziewanie innym darem.


Budzik wyrywa mnie ze snu. Bardzo głębokiego? Raczej nie. Jedenaście godzin w ciepłych puchowych pieleszach robi swoje. Puk, puk słyszę jakiś trzask. Deszcz pada? A może to dach pracuje? Nie wiem co to, ale na pewno nie deszcz. Mimo chmur nic z nieba nie leci. Pora na śniadanie, mycie i pakowanie. Dziś trzymają nas godziny w sztywnym harmonogramie. Nie można się więcej ociągać. Ogarnięci i gotowi do drogi zostawiamy klucz od naszego pokoju gospodyni, a ją i miejsce naszego noclegu za sobą. Pełny brzuch nie pozwala zarazić się ponuractwem od szarej okolicy. Zaprawieni wczorajszym dniem sprawnie nabieramy wysokości na zboczu Połoniny Caryńskiej. Zaczyna wchodzić nam w krew mijanka na drodze. Raz to Liwia prowadzi, a innym razem ja. Dziś dystanse między nami są na tyle duże, że prawie w ogóle nie rozmawiamy. Tyle tylko aby wiedzieć, że wszystko dobrze. Szelest kaptura na głowie znieczula mnie na dźwięki z otoczenia. Orientuję się, że pada deszcz dopiero, gdy przystaję i wraz z mym bezruchem nakrycie głowy milknie. Upewniłem się przed chwilą, że z kuzynką wszystko w porządku i dlatego żwawym krokiem ruszam aby szybko osiągnąć wiatę. 


Krótki postój i zabezpieczeni przed wodą ruszamy dalej. Las dzisiaj nie budzi fantastycznych skojarzeń. Tym razem wzrok rozbija się o drzewa. Do czasu jednak, im wyżej jesteśmy tym bardziej zasnuwa się mgłą. Wreszcie gdy osiągamy grzbiet świat zostaje zamknięty w kilku metrach dookoła nas. Znowu widoczność gdzieś poszła. Aby dziś poczuć dotyk słońca na twarzy trzeba by znacznie wyższych gór albo samolotu. I nawet to nie gwarantowałoby wydostania się z tego mlecznego tumanu. Liwia co i rusz rozmywa się na drodze przede mną. Brrry, jak zimno. Wiatr chłosta nas chłodem i wodą. Osiągamy rozstaj dróg, pierwszy od tej strony Połoniny. Tu decydujemy się zawrócić. Kilka szybkich zdjęć i ruszamy w dół do Ustrzyk.


Droga w tą stronę wystawia na próbę naszą uwagę. Jest ślisko i mokre, skalne występy na szlaku utrudniają zejście. Mimo, że świadomość odbiera tę wędrówkę jako dłuższą niż do góry, to kontrola czasu ujawnia, że wcale nie idziemy wolniej. Hmmm świadomość. Właściwie dzisiaj z braku wyraźniejszych bodźców myśli odbijają się od ścian głowy jak kamyki w pustej puszce i prawie w ogóle nie zahaczają o świat zewnętrzny. Gdyby nie podniesiony wzrok w geście pożegnania grzbietu a rozmyty widok w kierunku Rawek uciekłby chyłkiem przed nami. Rytm sprawnego zejścia przez leśne ostępy zabuża tylko krótki postój we wiacie. Deszcz nie nadąża za naszym tempem i zostaje gdzieś za górami. Jeszcze tylko szybkie mycie kijów i butów w strumieniu, czystość to stan umysłu, i jesteśmy na parkingu wyludnionym jak pustynia.


Stojąc na przystanku żegnamy Bieszczady spojrzeniami na okoliczne szczyty. W międzyczasie deszcz dogonił nas i nieco utrudnia te spojrzenia. Teraz została nam już tylko czterogodzinna podróż pośród rozmów studentów i wulgaryzmów licealistów. Nie psuje to jednak głębokiej satysfakcji i szczęścia, które wieziemy w plecakach dzięki Biesom i Czadom.

listopad 2013
fot. Liwia Sus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz