Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

sobota, 7 maja 2016

Mój pierwszy raz czyli śnieżna majówka w Karkonoszach


Lubie góry i staram się jeździć w nie jak najczęściej. Najłatwiej z mojego miasta jest dostać się w Bieszczady, Beskid Niski i na Pogórze Dynowskie. Południe Polski oferuje także łatwy i w miarę szybki dojazd w resztę naszych Karpat. Siłą rzeczy korzystam z tego realizując moją pasję. Jednak jakiś czas temu Śliwka przeniosła się do Wrocławia. Przy tej okazji padła propozycja żeby wejść na Śnieżkę. Pomysł zyskał dwustronną aprobatę i czekał na realizację. Czekał, czekał, aż się doczekał.

Tegoroczna majówka stworzyła nam dogodną okazję, aby wybrać się w Karkonosze. Kierunek tym bardziej atrakcyjny, że nigdy tam nie byliśmy. Założyliśmy przejście ze Szklarskiej Poręby przez Wodospad Szklarki, Śnieżne Kotły i grzbietem do Schroniska Odrodzenie. W tym ostatnim miejscu mieliśmy zanocować. Drugiego dnia chcieliśmy zdobyć Śnieżkę i zejść do Karpacza aby stamtąd wrócić do Wrocławia. Właściwie to był już plan po modyfikacjach. Pierwotnie tę trasę chcieliśmy pokonać w przeciwnym kierunku. Jednak perspektywa wstawania w środku nocy i moje zmęczenie sześcioma godzinami podróży z Podkarpacia spowodowały zmianę planów w ostatniej chwili. Koniec końców w Szklarskiej Porębie Dolnej znaleźliśmy się o czternastej w piątek 29 kwietnia.
Ze Stacji ruszyliśmy w kierunku wodospadu Szklarki. Droga prowadziła początkowo asfaltem, aby po jakimś czasie wejść do lasu. Tam wiła się pośród ciekawych skałek i nieco ponad rzeką. Gdzieniegdzie przecinały ją stróżki leniwie ściekające z górskich zboczy. Do wodospadu dotarliśmy sprawnie. Gdy nacieszyliśmy oczy trzeba było ruszać dalej. Spodziewaliśmy się, że nadal utrzymamy dobre tępo i że dotrzemy spokojnie do Odrodzenia. Jednak stan niebieskiego szlaku w dalszej części skutecznie nas spowolnił. Pogrom spowodowany pracami leśnymi w tej okolicy zmuszał nas do ciągłego kluczenia wzdłuż drogi. Była ona tak błotnista i rozjeżdżona ciężkim sprzętem, że nie mieliśmy innego wyjścia.

Koniec tego odcinka powitaliśmy z prawdziwą ulgą. Radość jednak była przedwczesna. Po kilkuset metrach weszliśmy na szlak coraz bardziej zaśnieżony, pełen wody i kamieni. Ponownie zaczęliśmy kluczyć. Tym razem nie chcieliśmy utonąć w wodzie, która miejscami tworzyła całkiem spore kałuże. Coraz bardziej zniechęceni do tej drogi niespokojnie zerkaliśmy na zegarki. Czas uciekał nam przez palce i po głowach zaczęła krążyć myśl, że dziś jednak nie dotrzemy do Odrodzenia. Gdy stanęliśmy przy Schronisku Pod Łabskim Szczytem po czterech godzinach decyzja mogła być tylko jedna. Zwyciężeni przez czas, pogodzeni z losem i rozsądkiem zatrzymaliśmy się w tym miejscu na noc. Pani w recepcji zakwaterowała nas w pokoju sześcioosobowym z dwojgiem sympatycznych Łodzian. Po ciepłym posiłku spędziliśmy z nimi trochę czasu na miłej rozmowie.

Mimo, że obudziłem się około szóstej to nie udało nam się wyjść wcześnie. Śliwka spała jeszcze do ósmej, a ja nie miałem serca jej budzić. Koniec końców zaopatrzeni w gorącą herbatę i najedzeni gościnne progi opuściliśmy o dziesiątej. W czasie śniadania zdecydowaliśmy którędy pójdziemy do Karpacza. Nasze ustalenia wzięły w łeb zaraz po wyjściu ze schroniska. Wszystko za sprawą zamkniętych szlaków. Ja czytałem coś na ten temat przed wyjazdem. Jednak nie brałem tego na poważnie. Sądziłem w swej naiwności, że już dawno będzie po zimie. Śliwka szybko przewertowała mapę i ustaliła obejście przez Rozdroże pod Wielkim Szyszakiem i dalej na Śląski Grzbiet.

 Początkowo czerwony szlak wiódł nas przecinką pośród lasu. Droga o tyle ciekawa, że co chwilę odsłaniała nam widoki na góry znajdujące się po naszej lewej stronie. Śniegu pod nogami nie brakowało, a czasem było go w nadmiarze. Szlak kilka razy mijał całkiem ciekawe wychodnie skalne i sympatycznymi kładkami przecinał potoki spływające wartko w doliny. Światła słonecznego przybywało. Na Rozdrożu Pod Wielkim Szyszakiem było ono tak mocne, że prawie się popłakałem gdy Śliwka zechciała mi zrobić zdjęcie a ja musiałem się odwrócić w stronę, z której padały promienie słoneczne. Do tego miejsca nie spotkaliśmy żywej duszy. O ludzkich odwiedzinach na tej drodze świadczyły tylko ślady stóp w śniegu i porzucone rękawiczki na jednej ze skał, którymi zaopiekowała się Kuzynka.

Podejście na Główny Grzbiet Karkonoszy to marsz w oślepiającej bieli przełamanej tylko  stadkami choinek. Droga wiodąca początkowo prostym trawersem później zaczęła kluczyć zakosami. Ich przebieg wyznaczał płot z żerdzi. Czasem widoczny w całości a czasem zakopany do połowy. Jeden z jego fragmentów wykorzystaliśmy jako siedzenie. Chrupiąc ze smakiem ciastka i sącząc herbatę odpoczęliśmy. Raczyliśmy się słońcem, Liwia w podkoszulku a ja w rozpiętej bluzie z podwiniętymi rękawami. Co jakiś czas mijali nas schodzący turyści. Właściwie w większości były to turystki. Sielska chwila nie mogła trwać wiecznie i przyszedł czas aby ruszyć.

Grzbiet przywitał nas jeszcze większym słońcem i mniejszym śniegiem, który został w wielu miejscach wytopiony. Ruszyliśmy przed siebie rozglądając się na boki i ciesząc oczy widokami. Niestety godzina była na tyle późna, że podjęliśmy decyzję o niewchodzeniu na Śnieżkę. Dla mnie wygląd grzbietu przywoływał skojarzenia z Babią Górą. Dokładnie wyzierające spod śniegu fragmenty płytowej drogi przypominały mi ścieżkę biegnącą przez Babią. Śliwka z kolei nie mogła się nadziwić skałom wieńczącym wierzchołki w grzbiecie. Miała wrażenie, że nie są naturalne i zapewne czyjeś pracowite ręce poustawiały je w tych miejscach. Faktycznie mnie także niektóre przypominały składy prefabrykatów budowlanych przygotowanych na uboczu jakiejś inwestycji. Mijane towarzystwo zaczynało mówić wieloma językami. Czeski i polski trafiały się najczęściej. Ale usłyszeliśmy niemiecki i angielski a także coś z dalekiego wschodu. Jednak nie wiem czy był to japoński, chiński czy może koreański.

Kolejny postój zrobiliśmy sobie na przełęczy Karkonoskiej. Szerokie siodło i infrastruktura otoczenia wydały się nam w sam raz do tego celu. Dwa niskie i płaskie kamienie w pobliżu przystanku czeskich busów doskonale spełniały rolę ławek. Obserwując rowerzystów i odjeżdżających turystów z sąsiedniego kraju spokojnie zjadaliśmy nasze zapasy. Mimo słońca po chwili zaczęło robić nam się zimno. Lekki wiatr wiejący przez przełęcz szybko nas wychładzał. Uporaliśmy się z posiłkiem i ruszyliśmy w kierunku Słonecznika. Z oddali zerknęliśmy na Odrodzenie i weszliśmy w kolejną połać śniegu, która miała nam towarzyszyć aż do Pielgrzymów. Ostatnie półtorej godziny na grzbiecie to nieustający męczący trawers. Nad głową mocne słońce, a pod nogami biała chrzęszcząca breja. Tam gdzie był wydeptany śnieg było ślisko, utrudniało to marsz w jednym tempie. Gdy jednak zdecydowałem się ruszyć obok śladu, nie było lepiej. Sypkość podłoża także nie pozwalała iść szybkim krokiem. Mimo wszystko droga przemykała pod naszymi nogami i mijając Słonecznik ruszyliśmy w dół. Na zejściu z powodu dużej ilości drewnianych kładek, które były bardzo wilgotne od topniejącego śniegu, także szliśmy ostrożnie i powoli. Jednak nagrodą za te utrudnienia były najpierw Pielgrzymy, a później piękne widoki na Główny Grzbiet z dołu. Właściwie to te widoki dla mnie były najpiękniejsze podczas tamtych dwóch dni wędrowania. To chyba wpływ Beskidu Niskiego, który skąpi rozległych panoram ze swych szczytów zastępując je malowniczymi dolinami. A w nim wszak bywam najczęściej i już zaprzyjaźniłem się z jego specyfiką. Dalsza droga to sprawne zejście do Karpacza przez okolice Świątyni Wang. A tam szybko złapaliśmy transport do Wrocławia.



Mimo, że nie zrealizowaliśmy dokładnie naszych planów to jednak wyjazd sprawił mi wiele frajdy. Pierwsza wizyta w Karkonoszach ucieszyła mnie głównie odmiennością krajobrazu z jakim na ogół stykam się w Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Dużą przyjemność sprawiła mi możliwość tak długiego wędrowania grzbietem bez konieczności schodzenia w dolinę. Miłą niespodzianką była taka ilość śniegu na trasie. Nawet mimo tego, że chwilami bardzo nas spowalniał. Dzięki temu Śliwka mogła poczuć jak smakują góry w warunkach zimowych. Jednocześnie zimno nie zniechęciło ją do białych gór. Dla mnie karkonoskie wrażenia były tak silne, że już główkuję jak tam wrócić  najszybciej, żeby wejść na śnieżkę. A może kolejnym razem spróbować przejść cały Główny Grzbiet Karkonoszy?
Maj 2016
zdjęcia Liwia Sus oraz Barsus

4 komentarze:

  1. Grzbiet Karkonoszy jest kapitalnym terenem na narty biegowe/BC. Jest bogata infrastruktura i po polskiej i po czeskiej stronie. Można się poruszać możliwie lekko - dach nad głową zawsze się znajdzie.
    Moja Agnieszka jako osoba ciepłolubna zaskakująco (dla mnie) dobrze przyjęła narty biegowe. Po dwóch sezonach w Jakuszycach "w terenie przygotowanym" podjęła temat "wyryp". Grzbiet Karkonoszy był jedną z pierwszych przymiarek. Jest po za Kotłami wolny od zagrożenia lawinowego, choć ta pozorna obłość może być myląca. Jak jest wiatr (a przeważnie jest) to pokazuje pazury.
    https://imageshack.com/i/nmovrtj
    https://imageshack.com/i/ncn9wpj
    No i ta inność w stosunku do beskidzkiego krajobrazu. Zawsze jak tam jestem, to żałuję, że nie ma u nas więcej podobnych masywów. Z punktu widzenia nart byłoby to eldorado.

    Pim

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda szkoda, że nie ma więcej takich gór w naszym kraju. W ogóle szkoda, że ich nie ma więcej w Polsce. Ale z drugiej strony nie doceniamy naszych pogórzy, które także są pięknymi miejscami.
      A co do nart to tam w Karkonoszach także dużo się rakietuje. A mnie właśnie ostatnio ogarnęła tęsknota za porządną zimą i łażeniem na rakietach właśnie. Po cichu liczę na solidny śnieg tego roku. Ale o tym sza coby zima się nie speszyła. :D

      Usuń
  2. I dlatego kocham Karkonosze- nigdy nie ma tam tłumów, nawet w lipcu. W porównaniu z Beskidami, Pieninami czy Tatrami w Karkonoszach można powiedzieć, że jest luz. Złożyło się kiedyś tak, że 1 tydzień lipca spędziłam w okolicach Krościenka, drugi w okolicach Karpacza i Szklarskiej. Nawet nie ma co porównywać. I tu i tu ludzie, ale Pieniny wręcz zapchane.Ludzie jednak uwielbiają tłum i ścisk- latem Zakopane, Hel czy inne popularne miejscowości to dla mnie żaden wypoczynek. Już wolę lasy i jeziora zielonogórkie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj,
      znam zatłoczone Pieniny, znam zatłoczone Bieszczady. To fakt, że temu co widziałem w Karkonoszach nie iść w paragon ze wspomnianymi masywami. Jednak Wędrując w Beskidach w sezonie poza obleganymi szczytami spotykałem znacznie mniej ludzi niż w Karkonoszach.

      Usuń