Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

niedziela, 15 maja 2016

Mały Szlak Beskidzki 2015- dzień pierwszy i drugi


Najpierw miała być Szwecja. Później wybieraliśmy się w Bieszczady Ukraińskie. Ale los w końcu rzucił nas w Beskidy dokładnie na MSB. O Małym Szlaku Beskidzkim przeczytałem po raz pierwszy mniej więcej rok temu. I jak to bywa co jakiś czas zacząłem natykać się na kolejne relacje z jego przejścia. Tak zaczęła dorastać we mnie myśl o jego przemaszerowaniu. Gdy zaproponowałem tę trasę Śliwce, ta bez zbędnych oporów przystała na mój pomysł.


Ruszyliśmy z Rzeszowa w środku nocy. Dopiero w autobusie do Katowic udało nam się zdrzemnąć. A że miejsce niezbyt dobre do spania, sen był rwany, bolesny i mało regenerujący. Pociąg do Bielska już nie przyniósł ani odrobiny odpoczynku. Mimo wszystko wysiadając z niego w lipcowym skwarze poranka czuliśmy się całkiem rześko. Straconka nie była trudna do znalezienia. Bardzo pomocni w tym temacie okazali się miejscowi. Ruszyliśmy w góry dobrze po dziesiątej, a może nawet o jedenastej. Mniejsza o to, ważne, że nogi śmiało zaczęły nawijać wstęgę drogi na podeszwy. Zaczęliśmy się snuć między drzewami, trawami i niebem. Pośród tego całego dobrodziejstwa toczyły się rozmowy. Rozmowy jak to w górach były o wszystkim. O tym co jest smutne i o tym co jest wesołe, o tym co poważne i o tym co wzniosłe. Słowa błądziły tak jak nasze kroki i oczy. 

Gdy dotarliśmy do Porąbki poczuliśmy zmęczenie. Biorąc pod uwagę przebyty dystans było to trochę dziwne, ale brak snu i wysiłek w upale zrobiły swoje.
Poszukaliśmy odpowiedniego miejsca. Okazał się nim parking obok przystani na zalewie. Tam rozwinęliśmy maty, aby odpocząć w pozycji najbardziej odpowiedniej do tego. Jednak leżenie sprzyja snom i to takim spokojnym i trudnym do przerwania. W przeświadczeniu że nie budzimy niczyjej ciekawości nie budząc się, spokojnie leżeliśmy na małej zatoczce wiejskiej drogi. Jak bardzo złudne było to przekonanie wyszło na jaw, gdy zaczęliśmy szukać wody do picia w pobliskich gospodarstwach. Pani, która poratowała nas w potrzebie, cały czas obserwowała co robimy. Po wypytaniu nas o cel drogi, pokręciła tylko głową z politowaniem nad naszą formą. Z niedowierzaniem coś mruknęła na temat tego, że jesteśmy tacy słabi a tu jeszcze tyle drogi. Na nic się zdało opowiadanie skąd jedziemy i jak wcześnie dziś wstaliśmy. Kobieta nie chciała uwierzyć w nasze możliwości.


Droga na górę Żar była taka, że jeszcze dzisiaj nie chcę mi się jej wspominać. Za to widoki z jej szczytu były takie, jakich brakuje mi w Beskidzie Niskim. Nawet przybytek uciech wszelakich (fast-food, park rozrywki...) nie wadził radości. A wisienką na torcie byli Ikarzy czekający na wiatr dla ich jedwabnych skrzydeł. Patrząc na nich i ich paralotnie czułem zazdrość.



Każdy dzień kiedyś się kończy i umysł zmęczony doznaniami musi wreszcie odpocząć. W górach najlepsza do tego jest wiata ze stołami i ławami,  taka jak na Kiczerze. W niej można twardo zasnąć. Wtedy nawet zbieracze runa leśnego i burza nie są powodem do pobudki. Ci pierwsi odwiedzili nas o świcie. A ta druga wydawała się być nie groźna, wszak spaliśmy pod dachem. Zbieracze raz jeszcze wpadli z wizytą. Chcieli schronić się pod dachem, by burza nie zlała ich do reszty. A my wykorzystaliśmy ją jako pretekst dla późnej pobudki. Przecież kto szedłby w deszczu gdy spokojnie może spać pod dachem? No kto? Na pewno nie my.


Drugi dzień snuł się podobnie jak pierwszy w skwarze i pocie zalewającym niekiedy oczy. Po drodze minęliśmy Przełęcz Kocierską, Madahorę,  Potrójną i Leskowiec. Jednak jakoś te miejsca bledną przy zajeździe na wspomnianej przełęczy i leskowieckim schronisku. Mogliśmy tam zakosztować domowego jedzenia. Chęć na ten typ posiłku rosła we mnie od samego rana bo na myśl o zupkach chińskich z plecaka podobnie do Tatusia Muminka dostawałem szczękościsku. gdy uf miał jeść korniszony. W luksusowym zajeździe wyrastającym kulturalnie na Przełęczy Kocierskiej zjedliśmy dość smaczne pierogi. Standard lokalu cały czas powodował we mnie lekkie zażenowanie. Wszystko przez uczucie nieświeżości i ogólnego odstawania wyglądem od przeciętnych gości tego miejsca.  Choć położenie zajazdu w sąsiedztwie szlaków turystycznych sprawia zapewne, że obsługa dość często spotyka się z takimi klientami. To było w połowie dnia. Wieczorem pod Leskowcem mogliśmy się dokładnie umyć i zakosztować tamtejszych frykasów. Ciesząc się możliwością kąpieli zapomnieliśmy o tym, że bufety w schroniskach nie pracują całą dobę. Gospodyni jednak uraczyła nas żurem. Ale takim, że proszę siadać. Smak tego żuru śnić mi się będzie jeszcze latami...

Lipiec 2015
zdjęcia Liwia Sus oraz Barsus

4 komentarze:

  1. Też miałam kryzys w Porąbce :-) a widzę, że noclegi w znajomych miejscach, fajnie powspominać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak zmogło nas. Chcieliśmy tylko odpocząć, ale gdy tylko się położyłem to zacząłem odpływać. Kuzynka podobnie. Ale mina tej pani, która nas obserwowała, była bezcenna. Zwłaszcza gdy powiedzieliśmy gdzie chcemy dojść. :D
      Fajnie, że się wpisałaś. To właśnie wasza, twoja i Yatzka, eskapada podsunęła mi pomysł na przejście MSB.

      Usuń
  2. He he... W Porąbce też poczułem kolana... Ale później już było dobrze kondycyjnie, tylko pogoda dawała zmiany.
    Szlak coś w sobie ma, zresztą jak każdy. A najbardziej to, że wreszcie kiedyś trzeba go przejść... :)
    Gratuluję i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest i drugi inspirator do kompletu.
      Nam na początku kondycja też nie ułatwiała marszu. Jednak z każdym kolejnym dniem było coraz lepiej. Na szczęście kolana nie szwankowały.

      Usuń