Nie było o czym pisać prawie dwa miesiące. Najpierw upalne wakacje nad morzem, które nijak nie korespondowały z tematyką bloga, a później generalny remont podłóg przyczyniły się do takiego stanu. Jednak nie tylko ja, ale i moja Ula zaczęła coraz bardziej odczuwać brak kontaktu z naturą i tęsknić za jakąś formą włóczęgi. Wreszcie skończył się remont, wreszcie mieliśmy dostęp do podstawowego ekwipunku, a pogoda wraz ze światem zaczęły się chylić ku jesieni. Te nastroje świetnie zgrały się ze zwiększoną ilością połączeń kolejowych na trasie Rzeszów-Jasło. Skutkiem czego była kolejna mała wycieczka rowerowa, tym razem po nieco bardziej falujących okolicach...
Od dłuższego czasu brakuje mi motywacji do wstawania skoro świt i tym razem nie było inaczej. Wypad rozpoczęliśmy w południe. Do Wiśniowej sprawnie dotarliśmy szynobusem w okolicach trzynastej. Na pokonanie zaplanowanej trasy dysponowaliśmy nieco ponad czterema godzinami. Z racji, że mieliśmy ze sobą rowery plan wydawał się realny. Liczyliśmy także, że na Górze Chełm posiedzimy w spokoju delektując się prowiantem i zawartością termosów. Zresztą taki był zamysł całego wypadu, żeby był on niespieszny i obfitujący w błogie lenistwo.
Trzymając się niebieskich znaków szlaku pieszego opuściliśmy sprawnie Wiśniową. Niemal od samego początku zaczęliśmy niezbyt stromy jednak długi podjazd. Najwięcej trudności sprawiał on Kai. Momentami zsiadała z roweru i dzielnie maszerując w górę pchała go dalej. Gdy tak niespiesznie zdobywaliśmy wysokość, okolica odsłaniała stopniowo coraz rozleglejszy widok na styk dwóch pogórzy - Strzyżowskiego i Dynowskiego. Gdy wreszcie wdrapaliśmy się na wysoczyznę i mogliśmy nabrać tępa, nic z tego nie wyszło. Rozległy widnokrąg był ogołocony z większych skupisk drzew i ukazywał pięknie okolicę. Co kawałek zatrzymywała nas chęć zrobienia zdjęć lub sprawy w rodzaju konieczności zdobycia ambony myśliwskiej...
Tak snując się, czasem jadąc, a czasem prowadząc rowery dotarliśmy w końcu do okolic Rezerwatu Góra Chełm. Tam stało się jasnym, że nie zdobędziemy szczytu. Znaleźliśmy skrawek miejsca aby odpocząć i nabrać sił przed drogą powrotną, która nie miała być już tak sielankowa. Czas do ostatniego w tym dniu pociągu uciekał w zastraszającym tempie, zupełnie nie licząc się z naszymi planami!
Wracając po własnych śladach stopniowo nabieraliśmy coraz większego tępa. Główna to zasługa braku dłuższych podjazdów i w ogóle mniejszej ich ilości. Gdy wreszcie pokonaliśmy ostatnią kulminację czekał nas długi szutrowy zjazd. Chociaż precyzyjniej mówiąc była to polna droga pełna drobnych i większych kamieni. Gdy tak po nich pędziliśmy wypadały one spod naszych kół ze stukiem. Na dworcu okazało się, że za sprawą naszego tempa mamy jeszcze spory zapas czasu i można będzie nacieszyć się zachodzącym słońcem. Tamtego dnia nie mieliśmy ku temu zbyt wielu okazji. Przepływające chmury znacznie częściej zasłaniały je niż ukazywały w prześwitach. Z jednej strony aura nie utrudniała jazdy, jednak równocześnie chowała kolory wciąż jeszcze przepełnionego nimi świata.
Przejechana przez nas trasa jest wymarzona na rower. To, że czasem trzeba się pomęczyć pod górę dla mnie jest jej zaletą. Ewentualne niedogodności z nawiązką wynagradzają całkiem rozległe widoki. I jako, że to ja zaplanowałem tę wycieczkę, największą frajdą i nagrodą były dla mnie głośno wyrażane zachwyty mojej żony nad krajobrazami właśnie...
wrzesień 2018 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz