Padłem, przez co sobotni wyjazd na Eliaszówkę z Ulą i Kają poszedł się paść. Przeziębienie okazało się silniejsze niż nasze plany. I nawet nie był to jakiś problem. Po prostu trzeba było swoje wyleżeć w spokoju. Ale wieczorem tej samej soboty już zaczęły mnie swędzieć plecy od tego chorowania. Pomyślałem sobie, żeby niedziele jednak spędzić poza domem. Mojemu dumaniu widać sprzyjały niebiosa. Rano obudziłem się jakiś zdrowszy, silniejszy, a w południe na niebie zrobiła się lampa. No to co? Jedziemy rowerami pod krzyż milenijny?
Ekipa dała się przekonać, gotowe kanapki z niedoszłego górskiego wypadu chłodziły się w lodówce, a świeżo nasmarowane rowery czekały w piwnicy. Wystarczyło szybko spakować plecak, napełnić bidony i w drogę. Okazała się ona nieco bardziej wymagająca. Najsłabsza z nas Kaja czasami ustawała podczas podjazdów. My, dobrzy rodzice dla towarzystwa także zsiadaliśmy z naszych rowerów i raźno prowadziliśmy je pod górę. Ale jak to bywa nagrodą za wspinaczkę jest krótszy bądź dłuższy zjazd oddający z nawiązką to co zainwestowaliśmy w podjazd.
Z naszej trójki tylko ja wcześniej miałem okazję być w tamtych okolicach. Dziewczynom peryferia naszego miasta i sam Niechobrz przypadły do gustu. Ja z kolei stwierdzam, że Rzeszów ekspresowo rozrasta się w każdą ze stron i że gęstnieje tam mocno zabudowa. Dość powiedzieć, że kolejne miejscowości oddzielone od siebie są jedynie tablicami, a nie jak dawniej rozległymi łąkami i polami. Na upartego całe 16 km od domu do podjazdu na ostatnie wzniesienie moglibyśmy przejechać chodnikami. Ot cywilizacja...
Ostatni podjazd zaś mimo, że niestromy, był bardzo długi. Jak na nasze doświadczenie to te niemal 4 km były prawie wyczynem. Córa mając już kilka długich podjazdów za sobą skapitulowała na tym najdłuższym. Ula i ja nie zmienialiśmy tradycji. Spokojnie powlekliśmy się we troję piechotą...
Przy platformie z krzyżem spotkaliśmy całkiem sporo ludzi. Pośród rodziców z dziećmi, osób w wieku średnim byli także młodzi. Niestety tym razem to oni wiedli prym w psuciu atmosfery. Ich głośne i wulgarne rozmowy były tego głównym powodem. Smutną refleksję nasuwały także ślady po suto zakrapianych biesiadach jakie, sądząc po pustych butelkach, musiały tam często się odbywać. A elegancko z całością kontrastował wieńczący miejsce krzyż...
Powrót po tych wszystkich wspinaczkach był czystą poezją. To co trzeba było najpierw podjechać stało się zjazdem i to niemal do samego Rzeszowa. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze mały postój na lody na stacji benzynowej. Ta chwileczka zapomnienia dodała tylko szczyptę luzu do sielanki jaką była droga do domu. Nie wiedzieć kiedy wybiła 19.00, słońce zagościło po zachodniej stronie nieba, a nam minęło pięć godzin z niedzielnego popołudnia...
lipiec 2018
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz