Puzzle nagle poukładały się lepiej niż można było sobie wymarzyć. Dzięki temu mogę ruszyć dwie godziny wcześniej. Jeszcze tylko trzy i pół godziny w pociągach i o szesnastej wysiadam w Piwnicznej Zdrój. A tam czeka na mnie Pim. pozostaje przypiąć narty do plecaka i można ruszać w góry.
Po osiemnastej jesteśmy na wysokości odbicia do Chatki Magury. Tu śniegu jest tyle i takiej konsystencji, że możemy wpiąć się w narty. Nie jest to operacja szybka. Musimy jeszcze założyć foki, wyregulować kije i odpalić czołówki. Temperatura wyraźnie spada. Kąsa ona tym mocniej im większe podmuchy wiatru biorą nas w swoje objęcia. Po chwili ruszamy dalej. Jak dotychczas, poruszamy się zielonym szlakiem granicznym. Czeka nas na nim jeszcze zdobycie Eliaszówki, a później już tylko droga w dół.
Po jakimś czasie obaj stwierdzamy, że nadszedł czas na odpoczynek połączony z posiłkiem. Jesteśmy też zgodni, że najlepiej będzie go zrobić na szczycie Eliaszówki. Ale jakoś nie możemy się doczekać i stajemy w miejscu, w którym łapie nas kolejna fala głodu. Zadowoleni, najedzeni ruszamy dalej. Jednak po jakichś dwustu metrach stwierdzamy, że straszne z nas gamonie. Jesteśmy na wygodnym szczytowym wypłaszczeniu. Uśmiechamy się do siebie i nie zatrzymując się mijamy je krokiem znamionującym wielkie poczucie godności i, że wszystko jest tak jak być miało...
Zjazdy do Przełęczy Gromadzkiej są czystą przyjemnością. Stromizny są umiarkowane, a śnieg umożliwia sprawną jazdę bez nabierania szaleńczych prędkości. Biorąc pod uwagę moje umiejętności, nieco obawiałem się zjazdu przy czołówkach. Jednak jestem mile zaskoczony. Tę sielankę przerywa tylko moja foka. Postanawia się odkleić. Jest na tyle zimno, że nie daje się przykleić ponownie. No właśnie zimno. Ruszamy się i przez to nie myślimy o nim. Jednak chłód jest taki, że nawet na podejściach mimo koszulki, polara, wiatrówki i waciakowej kamizelki się nie przegrzewam.
Gdy docieramy do Obidzy jestem już mocno zmęczony. Zaczynam powoli wchodzić w tryb autopilota. Coraz mniej myślę nad tym co robię. Jakie to szczęście, że to raptem paręset metrów do Wątorówki. Na miejscu miały być cztery panie. Liczyliśmy na to, że napalą w piecu i przywita nas miłe ciepło. W chatce jednak jest ciemno, a gdy do niej wchodzimy w powietrze bije para z naszych oddechów. Michał sprawnie zaczyna znosić drewno, a ja układam je w okolicy pieca. Kolejny krok to rozpakowanie plecaków, by wydobyć niezbędne narzędzia. Michał wyciąga prócz składanej piły i myśliwskiego noża - krzyżówki oraz butelkę czegoś mocniejszego. A ja dziwiłem się czemu ma on tak ciężki plecak, gdy pomagałem go wnieść do wnętrza. Ultra light to to nie jest z pewnością...
- Zima może i piękna, ale turystów jak na lekarstwo. Normalnie o tej porze roku było ich pełno. Teraz prawie nikt nas nie odwiedza...
Rozmowa z gospodynią w Chatce Magury skraca nam oczekiwanie na zamówiony obiad. Jest już koło czternastej, a my zgłodnieliśmy jak wilki. Wysiłek na świeżym powietrzu robi swoje nawet pomimo tego, że to dzień odpoczynkowo-rozruchowy. W Chatce jest swojsko. Kaflowa kuchnia roztacza miłe ciepło, a syn gospodarzy bawi się w budowniczego. Wykorzystuje do tego stare deski i inne niepotrzebne rzeczy. Przy tej czynności zagaduje nas raz po raz. Z kolei my skrzętnie korzystamy z ciepła i suszymy ubrania oraz moją fokę. Ponownie znudziło się jej na mojej narcie, a mróz taki, że klej traci właściwości błyskawicznie. Dochodzimy z Pimem do wniosku, że konieczna będzie ponowna regulacja zaczepów. Foki są nowe i jeszcze nie dopasowaliśmy ich napięcia do moich nart...
Gdy postanawiamy wracać w górach robi się pusto (rano spotkaliśmy sporo ludzi na skiturach), a słońce wyraźnie chyli się ku zachodowi. W planach mamy zjazdy stokami po nieczynnych wyciągach w Suchej Dolinie. Podobnie postąpiliśmy rano. Odbiliśmy na nie zgodnie z pomysłem Pima, abym skorzystał z możliwości poćwiczenia elementów technicznych na czymś w rodzaju przygotowanego stoku. Za pierwszym razem czułem się tam nieco niepewnie. jak na mój gust narty zbyt szybko nabierały prędkości. Przez noc wierzchnia warstwa śniegu z puszystej zmieniła się w szreń. Ciekawe jak będzie teraz?
Po dwudaniowym obiedzie mamy tyle siły, że ponowne wejście, już trzecie w ciągu dwudziestu czterech godzin, na szczyt Eliaszówki idzie nam bardzo sprawnie. Na szczycie robimy króciutki postój techniczny i szybko zaczynamy zjeżdżać w kierunku Obidzy. Dziś czuję się jakoś mniej pewnie na zjazdach, które wczoraj sprawiły mi tyle zabawy. Może to dzienne światło mnie tak onieśmiela? Gdy docieramy na szczyt nieczynnych stoków, czekają nas ponowne operacje techniczne. Szybko zdejmujemy foki i zaczynamy planowane szusy. Ale prowadzący Michał wygląda coś niewyraźnie:
-Przepraszam cię Bartek, ale dajmy sobie spokój tym razem. Jakoś opuściły mnie siły...
Nic to. Nie przypinając fok ruszamy dalej grzbietem. Po niedługiej chwili i ja czuję, że już nie jestem tak świeży, jak tuż po wyjściu z Chatki Magury. Biorąc pod uwagę, że jutro planujemy znacznie dłuższą turę, to dzisiaj nie ma co przeć na siłę.
W Wątorówce czeka nas niespodzianka. Cztery dziewczyny rozgościły się w chacie podczas naszej nieobecności. To, na co czekaliśmy w piątek zaskakuje nas dzisiaj. Jest napalone. Michał swoim obyczajem donosi sporo drzewa a ja szybko przenoszę je z przedsionka w okolice pieca. Przedstawiamy się i zaczynamy rozmawiać. Dziewczyny są harcerkami i przyjechały na, jak to określają, biwak. Nasze przyjście zbiega się z gotowaniem przez nie obiadu. Gdy kończą okazuje się, że mają zbyt wiele jedzenia. Proponują nam poczęstunek...
- Dziewczyny śpicie jeszcze? Jak będziecie wychodzić zostawcie wygaszony piec. Tak jak obiecaliśmy wczoraj jest w nim rozpalone...
Jestem pewien, że moje pytania i pouczenia nie budzą harcerek. Nasze przygotowania do wyjścia były na tyle głośne na tle ciszy w chatce, że na pewno zdążyły się obudzić. Zwłaszcza palnik Pima swoim szumem wybijał się pośród dźwięków naszego śniadania. Dzisiaj wychodzimy znacznie wcześniej. Mamy przed sobą spory kawał drogi na Przechybę i chcemy jak najwięcej trasy urobić w ciągu dnia...
Na Wielki Rogacz podchodzimy w miarę sprawnie. W miarę, bo tuż przed szczytem dajemy się zwieść śladowi jakiegoś błędnego narciarza. Coś czym wiodły równoległe tropy desek, a co z początku wyglądało jak regularna droga, szybko grzęźnie pośród chaszczy i straszy perspektywą wypinania nart oraz szarpaniny z gałęziami. Pim szybko zerka na gps i sprawa się wyjaśnia. Zawracamy póki możemy to zrobić z nartami na nogach. Krótki zjazd i wracamy na szlak. Ja już odczuwam przyjemne podniecenie na myśl o zjeździe na Przełęcz Żłobki. Zapamiętałem ten odcinek jako kawałek łagodnej stokówki opadający lekko w dół. Jednak przychodzi mi pogodzić się z rozczarowaniem. Droga jest delikatnie pochyła ale narty jakoś nie niosą tak jak w moich marzeniach. Dodatkowo tuż przed Przełęczą zaczyna się mocne przełamanie stoku, a szlak staje się wylodzony. Nie chcąc odpinać nart tracimy wysokość schodkując, wbijamy przy tym pieczołowicie w lód stalowe krawędzie. Marsz nie jest specjalnie trudny, ale wymaga uwagi.
Mimo wszystko nieuchronnie zbliża się moment odpięcia nart. Zbocze, którym wiedzie czerwony szlak na Radziejową jest bardzo stromy i byłoby ciężko podejść go na deskach. Konieczną przerwę na dopięcie sprzętu do plecaków wykorzystujemy także na posiłek i odpoczynek. Na przełęczy jest chłodno. Wszystko za sprawą przeciągu typowego dla takich miejsc. Ale wiemy, że za moment gdy ruszymy w górę problem sam się rozwiąże...
Uff, wreszcie! Jesteśmy u zachodniego krańca kopuły tworzącej szczyt Radziejowej. Wejście na nią to był niewypał. Wieża była zamknięta, a zejście, które w zamyśle miało być kolejnym przyjemnym zjazdem, wyssało z nas zbyt wiele sił. Na drodze było tyle powalonych drzew, że koniecznością było zdjęcie nart i niesienie ich w rękach. Przedzieranie się przez pnie wykluczało dopięcie ich do plecaków. Może gdyby dało się wszystkie przejść górą, ale nie było tak łatwo. Musieliśmy je obchodzić, przeskakiwać, a i parę razy niezbędne było przeciskanie się dołem. Koniec końców najłatwiejszą częścią zdobycia królowej Sądeckiego było wspięcie się na nią.
Radziejowa za plecami, a na horyzoncie Przechyba. Teraz powinno być już łatwiej. Nic bardziej mylnego. Przynajmniej w moim przypadku. Michał daje radę, ale ja opadłem z sił. Niestety droga też nie daje wytchnąć. Zmusza do czujności hopkami, wylodzonymi zejściami i mnóstwem innych utrudnień. Wreszcie proszę o chwilę odpoczynku i chcę sięgnąć do plecaka po czekoladę. Pim ubiega moje zamiary i podaje mi swój zapas wraz z letnią herbatą. Pyta przy okazji, czy nie chcę odpuścić i zawrócić. Odpowiedź jest zdecydowana, chcę iść dalej. Mimo, że wiem, że może być dość wymagająco i męcząco.
Po jakimś czasie i sporej liczbie wywrotek w moim przypadku, docieramy do schroniska. Tu obyczajem naszego wyjazdu ordynujemy sobie solidny dwudaniowy obiad. Od początku mieliśmy takie założenie, że wycieczki łączymy z obiadem. Dla tego nie braliśmy ze sobą nic z myślą o gotowaniu. Tylko zapas na drogę, śniadania i kolacje. Żur i bigos wlewa w nas nowe siły. Mimo, że już zjedliśmy dajemy sobie chwilę na spokojne odpoczynek w cieple. Pim zamawia jeszcze dwie herbaty ekstra, żeby uzupełnić zapas w butelce na drogę. Jadalnia w międzyczasie opustoszała, a nowi goście schroniskowego baru pojawiają się dopiero, gdy my zaczynamy zbierać się do drogi...
Ponownie jesteśmy na Przełęczy Żłobki. Droga do tego miejsca minęła nam zaskakująco szybko i wbrew obawom mieliśmy spory zapas mocy na jej przejście. Jednak co obiad to obiad. Korzystając ze szlaku narciarskiego trawersującego Radziejową od południa z wielką ulgą i przyjemnością minęliśmy felerne wiatrołomy oraz stromizny. W ogóle ten odcinek był rewelacyjny. Szeroka droga, która wiła się zboczem, dostarczyła nam pysznych widoków. W nieodległej perspektywie widać było Małe Pieniny, Jaworki, Palenicę i Bukowinę. Co prawda rano widoki zachwycały odleglejszymi pasmami takimi jak Babia, Pilsko czy Niżne Tatry, ale teraz też było pięknie. Do tego zapadający zmierzch i czysta poezja ruchu doskonałą dla nart trasą...
Wróciliśmy wreszcie na Wielki Rogacz. Na dziś rozstajemy się z nartami, które ponownie lądują na naszych grzbietach. Jest już tak ciemno, że musimy sięgnąć po czołówki. To właśnie dlatego nie decydujemy się na zjazdy na Obidzę. Obawiamy się, że zmęczenie w połączeniu z ciemnością radykalnie wydłuży nam drogę. Marsz idzie nam sprawnie. Czołówki skutecznie rozpraszają ciemności, ale nie przeszkadzają w dostrzeżeniu wspaniale wygwieżdżonego nieba. Dzięki nocy w prześwitach między drzewami rewelacyjnie widać oświetlone Jaworki, Palenicę i Bukowinę. A nad grzbietem Małych Pienin rozciąga się delikatna łuna resztek słonecznego światła...
W miejscach o standardzie Wątorówki jak czegoś sam nie zrobisz to miał nie będziesz. Tu nie ma bufetu i obsługi, która zajmuje się piecem. Ma to swój niewątpliwy urok. I mimo, że to praca, którą trzeba wykonać samemu, to nie przeszkadza mi. Drzewo przyniesione i porąbane, w piecu napalone, można zrobić jakiś posiłek. Kolacje wstępnie planowaliśmy w oparciu o zimną tortille. Jednak mamy kuchnię na drzewo, patelnię i nic nie stoi na przeszkodzie aby jedzenie było ciepłe. Zjadam pierwszy rulon. Hmm, palce lizać. Nasze zapasy w połączeniu ze świeżymi warzywami, które zostawiły po sobie harcerki, tworzą doskonałą całość...
- Nagrzało się całkiem nieźle. Dopiero nad ranem, a właściwie o brzasku, zapiąłem się w śpiworze...
Doskonale rozumiem Pima. Ja zapiąłem śpiwór jeszcze później, bo dopiero jakieś dziesięć minut przed budzikiem. Faktycznie napaliłem wieczorem jak szalony. Ale chatka nie trzyma jakoś mocno temperatury i o poranku jest już znośnie. Początek dnia upływa nam na pakowaniu, sprzątaniu i selekcji tego, co możemy zostawić z naszych zapasów. Dziś już schodzimy do Piwnicznej. Spośród różnych pomysłów stanęło na tym, że granicą przez Eliaszówkę zejdziemy ponownie do Chatki Magury. Tam chcemy zjeść jakiś ciepły posiłek. Później zamiast przez Piwowarówkę ruszymy zejściem do Kosarzysk.
Dzisiaj wyraźnie ma się na odwilż. Jest mocne słońce, a termometr wskazuje okolice zera. Śnieg pod nartami także nie przypomina tego z wcześniejszych trzech dni. Zrobił się mokry, z grubymi ziarnami i chętnie oblepia deski dodając im wagi. Szlak rozjeżdżony skuterami nie jest już tak wygodny jak w sobotę. Każdy krok wymaga ode mnie uwagi, bo na takiej nawierzchni kostki gną się na wszystkie strony. Na Eliaszówce o dziwo spotykamy parę turystów. Jest poniedziałek i myślałem, że góry będą zupełnie puste. Fakt, tłumu nie ma, ale jednak ktoś się wybrał na wędrówkę. Zanim ostatecznie zdejmiemy narty czeka nas bardzo przyjemny zjazd. Zaliczyliśmy go także w sobotę i ja już cieszę się na myśl o nim. Wcześniej natykamy się na nieprzyjemne miejsce w lesie. Kolega zjeżdża pierwszy i w połowie problematycznego odcinka staje, żeby mnie asekurować gdybym nie wyhamował. I faktycznie mam z tym problem. Uderzam w Michała i sam zatrzymując się podcinam mu nogi. Coś co nie przydarzyło się przez cały wyjazd dopada nas niemal na sam koniec. Ale kończy się na ubawie i konieczności otrzepania się ze śniegu. Wreszcie jest upragniony zjazd - moja nagroda. Za pierwszym razem zaliczam upadek. Nie, tak być nie może! Gdy Michał ogarnia szpej ja zostawiam plecak i podchodzę na stok by zjechać raz jeszcze. Teraz wszystko jest jak ma być. Zjazd ustany, wiatr gwiżdże w uszach, a frajda unosi mnie nad śniegiem...
-Co tam?
- Już po spaniu...
Toczymy się pociągiem w kierunku Tarnowa. Szybkie sprawdzenie czasu pozwala mi stwierdzić, że przespałem ponad połowę podróży. Sen zmorzył mnie zaraz po wejściu do pociągu. Ale to wina słońca i ostatniego fragmentu zejścia od Chatki Magury. Zaraz za nią zaczęły się coraz większe bezśnieżne połacie i duże stromizny. Zwłaszcza te drugie dały mi w kość. Zmuszały one do ciągłej czujności i napięcia. Trzeba było też uważać na nich na niepozorne pozostałości lodu. Zejście dodatkowo komplikowały objuczone nartami plecaki mające skłonność do zaburzania środka ciężkości. Ale koniec końców daliśmy radę i bez potknięć czy wywrotek zameldowaliśmy się w dolinie. Tylko zabawnie wyglądało maszerowanie z deskami przez bezśnieżny, brunatny las...
luty 2019
Wyjazd w obiektywie Pima:
luty 2019
Wyjazd w obiektywie Pima:
dzień przed Wami podchodziłem na nartach na szczyt Wielkiego Rogacza z przełęczy Obrazek (skrzyżowanie szlaku niebieskiego i czerwonego) - jeśli to moje błędne ślady były to przepraszam... Fajna relacja, pozdrawiam, staszek
OdpowiedzUsuńWitam kolegę. Jeśli to była sobota 23 lutego to faktycznie mogły być to twoje ślady.
UsuńWłaściwie to nic takiego się nie stało. Nadłożyliśmy ze 400 m . W sumie. Tyle co nic a była przygoda. :)
Patrząc od Obidzy to te ślady odbijały w prawo na właściwy szczyt Rogacza. Dalej widzieliśmy, idąc w kierunku Radziejowej, dobijające do szlaku ślady z prawego kierunku. Przetrawersowałeś szczyt? Jak tak to chyba nie było tam lekko?
to była ta sobota, z tym że nie trawersowałem szczytu - tylko wszedłem/przedarłem się na szczyt Rogacza i wróciłem w to samo miejsce. Skoro były kolejne ślady to znaczy, że był ktoś jeszcze błędniejszy niż ja...
UsuńNo to faktycznie musiał być ktoś taki...
UsuńA tak właściwie to powinniśmy Ci podziękować. Z tej ścieżki były całkiem niezłe widoki w odróżnieniu od właściwego szlaku na kopule Rogacza.
Muszę zaprotestować! to nie była butelka "czegoś mocniejszego" tylko mała piersiówka z winnym destylatem. Prowadziliśmy się tak porządnie, że wróciła pełna do domu!
OdpowiedzUsuńWyrypa na Przehybę pokazała, jak wiele znaczy zimą na nartach dobra taktyka i np. decyzja o wzięciu nart na plecy. Wracając z Przehyby zamiast mozolnie trawersować Złomiste Wierchy, a było tam wylodzone, poszliśmy pieszo i było sprawnie i szybko. A ten odcinek na nartach to była mordęga.
Pozdrowienia dla Błędnego Narciarza!
Pim
Oj tam, oj tam! Piersiówka, butelka, gąsior, czy balon - jaka to różnica?! :D Ważne, że to targałeś pośród innych bambetli i, że nie było lekko...
UsuńFakt taktyka i jej planowanie lub wcielanie w życie na trasie jest ważna - patrz nasze zejście z Wielkiego Rogacza nocą. Ale to przychodzi z doświadczeniem. Muszę zauważyć, że to co na zejściu było mordęgą dawało się całkiem nieźle podchodzić z fokami na deskach. To potwierdza starą mądrość, że od poniedziałku do piątku jest więcej dni niż od piątku do poniedziałku... :D
Super...sądząc po zdjęciach pogodę mieliście jak dzwon.Tylko pozazdrościć.M.N.
OdpowiedzUsuńWitam, witam! No warunki były niezłe, zwłaszcza na deski. W dolinach już powoli rozgaszczała się wiosna a od jakichś 700 m zima jak się patrzy. A powyżej 1000 m można było wpaść w śnieg wyżej kolan.
UsuńTrzeba by Panie Kolego skręcić jakąś wspólną wyprawę.
Ojjj trzeba,trzeba...niedługo mi się mole dobiorą do outdorowej szafy :-)
UsuńWygląda na to, że wstrzeliliśmy się w ostatni oddech zimy. Rok temu, w połowie marca poruszaliśmy się już pieszo. Dziwne są te zimy. Przełom roku - koniec lutego i wiosna. Może coś tam ocalało na 1100m, ale czy to jeszcze narciarskie warunki? Chyba już nie...
OdpowiedzUsuńOj dziwne, dziwne. Nie sposób sugerować się tym co było rok temu w planowaniu tego co w bieżącym sezonie. A to co się dzieje na nizinach nijak się ma do tego co w górach. I stare zasady wypracowane przez pokolenia też biorą w łeb. Pamiętam taki artykuł, w którym autor - ratownik GOPR, pisał, że marzec jest najbardziej śnieżnym miesiącem w naszych górach. A w tym roku co?..
UsuńW przewodniku Midowicza "Po Beskidach Zachodnich"" z 35 roku jest takie zdanie, że grudzień i styczeń nie są dobrymi miesiącami na turystykę narciarską. Pokrywa stabilizuje się w lutym i marcu i to jest właściwi okres. A teraz chwytać chwilę bez względu na warunki....
OdpowiedzUsuńWitam,
OdpowiedzUsuńCoś chyba nie tak jest z tekstem, wygląda jakby nie po kolei się pokopiowało.
Ale ogólnie opis wycieczki super :D
Och, nic podobnego! To jest zamysł artysty! :D
UsuńA tak na poważnie, u mnie wszystko jest tak jak było zaplanowane. Tekst wyświetla się zgodnie z pierwotnym układem.
Dzięki, fajnie, że się podoba...
Barsusie!
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Twoje zdjęcie zaczynające wpis. Ma w sobie taką narciarską bojowość i determinację. Wiosna za plecami, resztki śniegu, ale kominiarka i narty "na skos". Twardzi jesteśmy i szukamy zimy. Jako "intro" - bomba.
Noo ba! I ta mowa ciała. Jestem twardy, jestem frikiem. Wiem swoje. Wiem, że śnieg gdzieś jest i ja go znajdę. Jeśli fakty są inne to tym gorzej dla faktów... :D
UsuńWidzę, że wzięło Pana na wspominki. Ja też ostatnio przeglądam stare wpisy i czytam te które zdążyły pokryć się patyną w mojej pamięci. I tu mała dygresja. Był kiedyś filozof/ pisarz. Swoje poglądy przedstawiał nietypowo, nie przy pomocy rozpraw, posługując się formą powieści. Gdy po jakimś czasie sięgał po swoje własne dzieła był zaskoczony mondrością wypowiedzi stworzonych przez siebie bohaterów. :D Wracając do moich relacji, to ja również czasem jestem przyjemnie zaskoczony tym co skleciłem. Coś jest w tym, że po czasie gdy odpocznę od tekstu i czytam go z perspektywy odbiorcy a nie twórcy wydaje się on znacznie gładszy niż podczas lektury w trakcie procesu tworzenia. To nie brak skromności lecz zwykła impresja odczuć. Poza tym miło przywołać wspomnienia i klimat przeszłych przygód. Na przykład ostatnio sięgnąłem po naszą letnią słowacką eskapadę. Takie opisy są przydatne i pomocne gdy okoliczności nie sprzyjają wyjazdom. Przypominają o radości i frajdzie, którą czuję Tam...