Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

wtorek, 8 stycznia 2019

Czas na narty


W Radiu coraz to nowe doniesienia o opadach śniegu. TOPR przy użyciu śmigła ewakuuje turystów z Doliny Pięciu Stawów Polskich. W Szczyrku ogłoszono stan klęski żywiołowej. Drogi na Podkarpaciu mimo ofiarnej pracy służb drogowych ciągle zawiewa śniegiem. A parę dni wcześniej ciężko było spodziewać się takiego obrotu spraw, przynajmniej w Rzeszowie. Szykując narty w ciepłej piwnicy zaklinałem rzeczywistość i marzyłem przynajmniej o kilku dniach, żeby móc na nich pojeździć. A tu proszę, taka siurpryza...
Na Folusz docieram dzięki życzliwości szwagra, który odbiera mnie na dworcu w Jaśle i podrzuca autem w góry. W planie mam wejście na grzbiet Magury Wątkowskiej w okolicy skrzyżowania rowerowego szlaku z GSB. Cały dzień będę poruszał się tą pierwszą drogą. Nie nastręcza ona żadnych trudności nawigacyjnych i jest doskonała na narty. Na starcie podczas operacji sprzętowych zaczepia mnie jakiś człowiek. Chce się dowiedzieć o okoliczne trasy na narty biegowe. Chwilę rozmawiamy o tym, co może znaleźć w okolicy i gdzie szukać więcej wiadomości na ten temat.

Wreszcie mogę ruszać. Wrażenia są takie, że lekko nie będzie. Zanim ubrałem narty, gdy jeszcze spokojnie leżały na śniegu, zwróciłem uwagę, że pod własnym ciężarem zapadają się w puch. Pierwsze kroki potwierdzają moje wstępne wrażenia. Brnąc w sypkim śniegu głównie widzę czuby desek. Przy tym bardzo dużo siły muszę wkładać w pracę rękami. Póki idę po w miarę płaskim, jest znośnie. Jednak im bardziej droga zaczyna się podnosić, tym więcej siły wymaga ode mnie marsz. Zaletą tego jest żywiej krążąca krew i ciepło, które rozprowadza po ciele. Podczas szykowania sprzętu zmarzłem konkretnie w dłonie i dłuższą chwilę nie mogłem ich rozgrzać. Jednak teraz nie ma mowy o chłodzie.
Z nieba sypie drobny śnieg. Ale wrażenie jest takie, że doświadczam konkretnego opadu. Wszystko przez wiatr, który wiejąc mi w twarz zwiewa śnieg z drzew. Momentami ta kumulacja ogranicza widoczność do dwustu, trzystu metrów. W pewnej chwili zapierając się na kijach czuje ich drżenie. To wiatr zaczyna je wprawiać w rezonans. Niby nie odczuwam zimna, a wystarczy zdjąć na moment kaptur, żeby mróz ściął zgromadzoną na jego powierzchni wilgoć. Ech zima, wreszcie można się nią nacieszyć.

Poruszam się czymś w rodzaju tunelu, którego ściany to ośnieżone drzewa, podłoga jest ze śniegu, a dach z ołowianych chmur. Docieram nim wreszcie do wiaty. Gdybym wiedział, że to już, to dociągnąłbym tu bez odpoczynku. A tak zbierałem siły trzysta metrów stąd. Ale nie ma co kręcić nosem. Jest najwyższy czas na drugie śniadanie. Odpinam narty i wyciągam z plecaka co tam mam. Nieśpiesznie zjadam kanapki i sconesy. Przepijam ciepłą herbatą. Na koniec idę za róg deszczochronu i ze zdziwieniem  wpadam w śnieg prawie do kolan. No tak, narty jednak robią swoje...

Ruszam dalej kwadrans po jedenastej. Krótka analiza tempa i pozostałego czasu uzmysławia mi, że powinienem zacząć wracać za równą godzinę. Po posiłku mam więcej siły, ale i droga zaczyna stopniowo stawiać coraz większe wymagania mojej kondycji. Po trzydziestu minutach jestem zmęczony i po każdych kolejnych dziesięciu muszę się zatrzymać aby nabrać sił. Narty czasem świetnie trzymają mnie na powierzchni. Ale znacznie częściej idę zakopany do połowy łydki. W końcu przestaje walczyć i zamiast wyciągać narty nad powierzchnie sunę nimi rozgarniając tylko puch. Chwilami doskwiera brak fok. Muszę wtedy iść jodełką, co dodatkowo wysysa ze mnie siły. Wiatr wzmagając się spowalnia mnie. Wiejąc w twarz niesie śnieg, którym zasypuje oczy. Po godzinie jestem poniżej grzbietu. Daje sobie jeszcze kwadrans, a gdy on upływa postanawiam, że idę w górę kolejne piętnaście minut - tym razem ostatnie. I faktycznie tyle mi wystarcza, cel osiągam za piętnaście pierwsza. Kolejny kwadrans poświęcam na parę zdjęć i telefon do Uli.

Wcale nie odpocząłem. Mimo, że teraz grawitacja jest moim sojusznikiem, to nie odczuwam tak dużej różnicy na jaką liczyłem. Czuję jak mi drżą nogi. Puszysty śnieg rzadko pozwala na zjazd. Zejście ponownie zamienia się w marsz. Mimo wszystko mniej przystaję, a do wiaty docieram w niezłym tempie. Czasu mam na tyle, że mogę spokojnie posiedzieć, zjeść i nabrać sił. Po jakichś trzydziestu minutach ponownie ruszam w dół. Czuję się znacznie lepiej. Zmęczenie... Jakie zmęczenie? Odpoczynek, na który brakło czasu na grzbiecie, bardzo poprawia moje samopoczucie. Trudności nieprzetartego szlaku także maleją. Momentami udaje się nawet powoli zjeżdżać. Takie spokojne sunięcie w dół, gdy dbam jedynie o równowagę, jest szalenie przyjemne. Gdy stromizna maleje lub śniegu jest zbyt dużo na zjazd to człapanie nie jest tak męczące. Ten ostatni odcinek od wiaty do wsi stanowi największą przyjemność dzisiejszej tury...
Przy kasach Magurskiego Parku przepakowuje się i przypinam narty do plecaka. Mógłbym na nich zjechać do miejsca, w którym umówiłem się ze szwagrem, bo cała droga jest zasypana śniegiem. Ale czy jazda na nartach drogą przez wieś jest dobrym pomysłem? Spokojnie docieram do przystanku, a szwagier przyjeżdża po nie całym kwadransie. Nawet nie zdążyłem zmarznąć...

Styczeń 2018

4 komentarze:

  1. Fajna wycieczka. W końcu prawdziwa zima przyszła. Ja jutro planuje wyad w góry na rakiety - trzeba warunki wykorzystać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki.
      No ja planuję sobotę ponownie spędzić na nartach. Tym razem jednak w pobliskich lasach.

      ps
      Czekam na relację z B. Niskiego na twoim blogu.

      Usuń
  2. Barsusie! Wiata na pierwszym zdjęciu, to mijana przez nas latem?
    Mnie mało przeszkadza zacinający śnieg. Ale nasze zejście ze Śnieżki pokazało wygodę gogli. Namawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pimie
      Nie ta wiata jest w innym miejscu. Na tym zdjęciu widać wiatę, za którą jest zbocze Zamkowej Góry. Po jej drugiej stronie jest dolina, w której mieliśmy pierwszy biwak. Innymi słowy mówiąc ja szedłem drogą, która jest o jedną dolinę na zachód od Mrukowej.
      Właściwie to miałem okulary w plecaku. Moje Goggle są z opcją przerobienia je na gogle, jakkolwiek to głupio brzmi, ale nie chciało mi się grzebać w plecaku. Właściwie ten śnieg był trochę upierdliwy bardziej dla skóry niż dla oczu.

      Usuń