Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

sobota, 21 października 2017

Kolana

Koła pociągu stukają sennie. Michał milczy. Ja zabijam paplaniem ciszę. Wracamy z Bieszczadów. Na naszych twarzach widać znużenie. Większość czasu w ostatnich dwóch dniach spędziliśmy wędrując. W pierwszy dzień przeszliśmy duży odcinek pasma granicznego aż do schroniska pod Małą Rawką, a dzisiaj przeskoczyliśmy dwie Połoniny. Hm, całkiem sporo. Ale wędrówka powinna być tylko tłem dla przygód. A tych tym razem nie brakowało.

Najpierw kierowca autobusu imputował mi szaleństwo. W górach spotkaliśmy zatroskanego Słowaka z gębą zbója i nożem u pasa, który sięgał mu po kolana. Wyłonił się z tumanu mgły by po chwili w nim zniknąć bez śladu. Pechowo przemoczyłem buty jak nigdy wcześniej. Spędziliśmy bezsenną noc w schronisku. Michał w pakiecie z glebą dostał jeszcze gratis kota jako wkład do śpiwora. Drugiego dnia przeszliśmy nielegalnie przez Połoninę Caryńską i zostaliśmy na tym przyłapani. Szczęściem rozeszło się po kościach. Wystarczyło zakupić bilet na dalszą drogę. Jednak pomiędzy te wszystkie smaczki wplatał się inny aromat. Wracał on z każdym kęsem. Stanowiły go problemy z kolanami. Jak kolana mogą pośród tylu innych zdarzeń być najwyraźniejszym wspomnieniem? To głupie aby jego treścią była zwyczajna anatomia. A jednak tak.

W piątkowy wieczór dotarliśmy do Wetliny. Po krótkich poszukiwaniach trafiliśmy do schroniska PTSM. Zmęczeni podróżą szybko poszliśmy do łóżek. Sobotni świt przywitał nas słońcem. Wstaliśmy pełni energii i ochoty do wędrówki. Załatwiliśmy standardowe czynności typu pakowanie, śniadanie, toaleta i mogliśmy ruszać w drogę. Skierowaliśmy nasze kroki do wyjścia tak trochę ukradkiem. W schronisku było cicho i nie mieliśmy zamiaru nikogo obudzić. Tym bardziej, że wszystkie formalności załatwiliśmy poprzedniego wieczora. Wyszliśmy na zewnętrzne schody, które miały nas sprowadzić na poziom gruntu. Ja szedłem na czele. Ruszyłem stopień za stopniem beztrosko w dół i gdy dotarłem, jak się zdawało, do końca , wykonałem parę kroków po betonowym wypłaszczeniu przed siebie w kierunku rozciągającej się przede mną trawy. I stało się... Zniknąłem Michałowi z przed oczu, a mnie ziemia zniknęła spod nóg. Michała zamurowało, a mnie zabolało. W jednej chwili znalazłem się na kolanach na tej tak pięknie rozciągającej się przede mną trawie. Kontakt wzrokowy był z nią znacznie bardziej przyjemny niż ten jakiego doświadczyły moje kolana. Może to znak od Najwyższego, może chciał dopomnieć się o swoje. Takie memento aby zawsze dzień zaczynać na klęczkach. Dobrze, ale czemu tak brutalnie? Pod soczystą zielenią krył się drobny żwir, który boleśnie wbił się w moją skórę. Usłyszałem pytanie Michała, czy ze mną wszystko w porządku. Szybko wstałem z klęczek i oglądnąłem swoje nogi. Na szczęście zginały się w prawidłowych miejscach i za wyjątkiem lekkich otarć kolan nic im nie dolegało. Odwróciłem się do kolegi. Wtedy ogarnąłem wszystko w jednym rzucie oka. Jakimś niepojętym trafem przeoczyłem kolejne schody. Zamiast pójść na nie w prawo ruszyłem jak ciele prosto przed siebie spadając z półpiętra.

Wtedy kolana dały o sobie znać po raz pierwszy. Powiedziałbym, że zrobiły to z wielkim hukiem. Gdy myślę o moim rajdzie po schodach zażenowanie miesza się we mnie ze śmiechem. No ale cóż, każdemu czasem zdarza się jakaś głupota. Nie ma czym się przejmować. A będzie co powspominać. Ale co dalej? Ponownie pogrążyłem się we wspomnieniach, dla których stukot kół pociągu stanowił tło.

Po długiej drodze dnia pierwszego czekał nas niezbyt regenerujący odpoczynek w Bacówce pod Małą Rawką. Tym razem gościnne progi przygarnęły taką ilość ludzi, że było tam jak w ulu. Taki stan utrzymywał się przez całą noc. Niestety skutecznie utrudniając nam sen.
O brzasku zdecydowaliśmy się ruszać na szlak. Szybkie zebranie klamotów, wpakowanie nóg obleczonych w foliowe worki do ociekających wodą butów i w drogę. Było dobrze przed szóstą, mimo to słońce stało już wysoko i obwieszczało swym blaskiem nadchodzący piękny dzień. Kasa parku Narodowego była jeszcze nieczynna. Minęliśmy ją zdecydowanie by całkiem darmowo delektować się pięknem Połoniny Caryńskiej.
Miarowo zaczęliśmy nabierać wysokości. I tu nastąpiło znamienne stwierdzenie kolegi.
Rwa, coś mnie kolano boleć zaczyna. Tak jakby ktoś mi wbijał szpilę z jego boku.

Tym razem nie było nam do śmiechu. Gdyby kolano Michała wysiadło definitywnie, to mielibyśmy nie lada problem. Zejście w najgorszym przypadku mogłoby okazać się nie możliwe. Szczęściem skończyło się tylko na bólu, który nie narastał a nawet po jakimś czasie zaczął łagodnieć.
Odwracam głowę w stronę wagonowej szyby. Lecz moje oczy nie widzą pejzaży rozciągających się wzdłuż torów. Zamiast tego pamięć podejmuje wyświetlanie wspomnień sprzed paru godzin. Myśl sama ciąży w ich kierunku, bo to jeszcze nie koniec kłopotów z naszymi nogami.

Dalszą drogę przez obie Połoniny aż do Wetliny przebyliśmy sprawnie. Tym samym domknęliśmy pętlę. Czas do pks'u roztrwoniliśmy bycząc się na przystanku. Wreszcie dotoczył się nasz autobus. Zebraliśmy się szybko i tylko nogi po dłuższym siedzeniu mieliśmy jakieś takie mało gibkie. W czasie jazdy jak to w czasie jazdy trochę pogadaliśmy, trochę pogapiliśmy się bezmyślnie przez okno. Ot, wszystko to co człowiek robi aby zabić monotonie podróży. Minuta za minutą, chwila za chwilą byliśmy coraz bliżej Sanoka. U celu podróży nadszedł czas aby opuścić wygodne autobusowe kanapy. Ale tu stanęliśmy przed nie lada problemem. W trakcie wstawania tak moje jak i Michała kolana odmówiły współpracy. Zaprotestowały zdecydowanym oporem. Uczucie było takie jakby ktoś nasypał piachu do stawów. Powolne i delikatne rozprostowywanie podziałało jednak na zbuntowane kończyny i mogliśmy wyjść z pomiędzy siedzeń na przejście pośrodku autobusu. Sztywnym krokiem ruszyliśmy w kierunku wyjścia gdzie czekało nas parę schodów w dół. O ile na sztywnych nogach da się iść po płaskim o tyle w takim stanie schody są przeszkodą nie do przejścia. A przy próbach ponownego zgięcia czuć znowu ten sakramencki piach w kolanach. Nie wiem jak udało mi się pokonać tych parę schodów w dół. A to jeszcze nie był koniec...
Z braku autobusu do Jasła musieliśmy pójść na dworzec PKP. Ale żeby tam się dostać najpierw trzeba było zdobyć kładkę nad torami i później z niej zejść. Ponoć każdy ma swój Everest. Mój dzisiaj był w Sanoku i miał jakieś 8 m wysokości od poziomu ulicy. Wielki finał w wykonaniu naszych kolan był bolesny. Każdy krok okupiliśmy wielkim kombinowaniem i śmiechem z siebie nawzajem. Na szczęście nasza ekspedycja i trawers kładki w Sanoku skończył się sukcesem.

Gdy wspomnienia osiągają kres zaczynam ponownie dostrzegać świat, który mnie otacza. Za oknem widzę znajome pejzaże między Krosnem a Jasłem. Do nosa ponownie zaczynają docierać ciężkie wagonowe aromaty. Tym bardziej intensywne, że rozgrzane mocnym słońcem. Usta wykrzywiają się w radosny grymas gdy jeszcze raz przebiegam w pamięci wspomnienia ostatniego weekendu. Tylko gdzieś na dnie świadomości piszczy cichutki głosik. Pyta nieśmiało, co będzie z kolanami gdy teraz , przyjdzie nam wysiąść z pociągu?...

Lipiec 2008
Zdjęcia M.N.

2 komentarze:

  1. Mam nadzieję, że później z kolanami było już lepiej i nie przeszkadzały w wędrówce. Sam zauważyłem, że dopiero, gdy samemu trafi się na podobną sytuację, zaczyna się widzieć, że nawet taki głupi spacer po ulicy, czasem może być problemem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, później było już ok. To było zwykłe przeciążenie nieprzygotowanych mięśni ud głównie czworogłowego.
      A to fakt, że dopiero jak na własnej skórze poczuje się ograniczenie sprawności to wtedy zaczyna rozumieć się starszych i chorych.

      Usuń