Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

sobota, 14 października 2017

Może morze? Ale co tam robić?


Od roku mieliśmy uzgodnione, że te wakacje spędzimy nad morzem. Od początku maja mieliśmy zarezerwowane noclegi. Można by się spodziewać, że miałem wystarczająco dużo czasu na oswojenie się z faktami. Jednak im bliżej było wyjazdu tym bardziej nachodziła mnie potrzeba marudzenia na nadmorskie wakacje. Moje grymasy szczyt osiągnęły wraz z gorączką podróżną czyli w momencie wyjazdu.

Wszystko przez to, że nie do końca miałem chęć spędzić tydzień leżąc plackiem na plaży. Znacznie bardziej wolałbym ruszyć gdzieś pieszo w góry lub popedałować. Ale smażyć się w nadbałtyckim skwarze? Nie, to nie dla mnie...
Na miejscu okazało się, że jest raczej zimniej niż cieplej. Pierwsze co zrobiliśmy to wyciągnęliśmy z torby polary, ciepłe bluzy i wiatrówki. I właściwie taka pogoda w większości towarzyszyła nam przez cały tydzień. Nie żeby nie udało się plażować. Jednak takich momentów gdzie można było robić to w pełnym komforcie, mieliśmy trzy. Jak nie było wiatru to były chmury, a jak było słońce to wiatr urywał głowę.
 
Zmarnowane wakacje można pomyśleć? Otóż nie. Ta pogoda zmusiła nas do aktywnego spędzenia tego czasu. Właściwie niczym ten urlop nie różnił się od wakacji w górach ze stałą bazą noclegową.
No dobrze, krajobrazy były inne i kolejne kilometry w odróżnieniu od gór nabijaliśmy na ogół boso. Ale koniec końców tych kilometrów nabiliśmy na licznik 93 i to nie tylko na plażach ale i na niebieskim szlaku wiodącym nadmorskimi lasami, o którego fragmenty przypadkiem lub zamierzenie zahaczyliśmy. W sumie dystans całkiem spory jak na moje grymasy, że czeka nas leżenie brzuchami do góry.
Bazę mieliśmy w Chłapowie, niewielkiej miejscowości między Władysławowem a Jastrzębią Górą. W zasięgu wygodnego dojazdu i wędrówek był przez to Cały Hel, Rozewie i chłapowskie klify. Minusem jeśli chodzi o standardowe nadmorskie rozrywki jest orientacja plaży w tych okolicach, która uniemożliwia obserwację zachodów słońca. Dopiero plaże w Jastrzębiej Górze pozwalają obejrzeć słońce tonące w morzu. Ale czy to wada? Przecież to kolejny powód aby ruszyć na wędrówkę.
Co do słońca to zachwyciła mnie jedna sprawa. Początkiem lipca gdy byliśmy nad Bałtykiem mieliśmy do dyspozycji jedne z najdłuższych dni w roku. Na Podkarpaciu zachód słońca i całkowita ciemność następują odpowiednio w okolicach 21.00 i 21.20 o tej porze roku. Pierwszy dzień zaskoczył nas tym, że na wybrzeżu wszystko było przesunięte na dużo późniejsze godziny. Zwłaszcza zmierzch i utrzymująca się wieczorna zorza na niebie dawały światło znacznie dłużej niż na południowym wschodzie kraju. Nie chciałbym skłamać ale o ile pamięć mnie nie myli to cały spektakl trwał do okolic 22.00.


 To, że nasze wędrówki uskutecznialiśmy niezależnie od pogody pozwoliło nam zobaczyć na przykład zupełnie inne morze niż to obserwowane na ogół. Typowym stanem jaki kojarzy mi się z nim jest wzburzona powierzchnia, po której wiatr przegania kolejne fale rozbijając je o brzeg. Tym czasem podczas wędrówki szlakami i plażą Helu mieliśmy okazję po raz pierwszy obejrzeć niemal całkowicie gładkie morze, które swoją przejrzystością przywoływało skojarzenia z Karaibami. Dla takiego widoku warto było dać się przewiać i zmoczyć niełaskawej aurze.

Wzburzenie morza z kolei w ciekawy sposób kształtowało krawędź plaży. Rzecz nawet nie w tym, że niemal co dnia linia brzegu wyglądała inaczej. Mocne fale swoim impetem kreowały mikroskopijne piaskowe półwyspy oddzielające od otwartego morza niewielkie zatoczki. Woda w takich miejscach potrafiła sięgać nawet powyżej kolan i często była znacznie cieplejsza niż ta w samym Bałtyku.
Ze standardowych rozrywek w tamtych okolicach w postaci helskiego fokarium i latarni morskiej na Rozewiu także skorzystaliśmy. O ile ta druga nie jest jakoś przesadnie oblegana to fokarium i pociągi na Hel w sezonie przyciągają nieprzebrane rzesze amatorów. Ale wzięliśmy sprawę sposobem. Pociąg z Rzeszowa, którym jechaliśmy do Władysławowa, zmierzał także dalej do samego Helu. Był tam bladym świtem, znaczy w okolicach siódmej rano. O tej porze nikt nie dosiadał do niego, a raczej na każdej kolejnej stacji pasażerów ubywało. Nawet konduktorom nie chciało się sprawdzać biletów. Dzięki naszej przebiegłości i wykorzystaniu tego faktu pod fokarium byliśmy jeszcze przed otwarciem i mogliśmy wejść do niego w sensownych warunkach jako jedni z pierwszych tego dnia.

Wnioski jak dla mnie są takie, że nie góry stanowią dla mnie clou imprezy, a aktywność w nich. Dzięki temu równie dobrze sprawdza się wędrówka nad morzem. A przyroda jest tak samo frapująca na jego poziomie jak i 1,5 km ponad nim. Jedyną wadą tych okolic jest zagęszczenie tłumnych kurortów. Ale to, że istnieją to rzecz, z którą należy się pogodzić. Wszak w górach mamy podobne miejsca takie jak Zakopane, Wisła, czy Krynica. A najlepsze wspomnienie przywiezione z tegorocznych morskich wakacji, to wspomnienie mojej córki w stroju kąpielowym i zimowej czapce. No cóż, polskie morze...

lipiec 2017

2 komentarze:

  1. Może kolejne wakacje nad chorwackim morzem? Pogoda gwarantowana a i góry można znaleźć blisko ;)

    Ja również nie lubie tylko leżeć na plaży, wiec doskonale rozumiem Twoje naruszenie. Ale dobrze, że znalazleś zajęcie by wyjazd niej był tylko plażingiem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj.
      Coś ostatnio zamilkłeś na swoim blogu.

      Chorwacja to faktycznie fajne miejsce na pogodzenie gór z morzem. Ale ja na przyszły rok ostrzę sobie zęby na przejazd rowerem przez Beskid Niski razem z rodziną.

      A najfajniejsze było to nad Bałtykiem w tym roku, że równie wielką frajdę z maszerowania miały też moje panie. Także pogoda nie była żadną wadą i nikt nie robił nic na siłę.

      Usuń