Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

niedziela, 10 grudnia 2017

Starcie z Lackową


Wejście na Lackową zaliczyłem już dość dawno temu bo w 2011 r. Był to jeden z tych wyjazdów, które w krótkim czasie wiele uczą. Poza tym było to starcie, po którym wróciłem nieco pokiereszowany. Szkoda takiej przygody, aby zatarła się po latach w zawodnej pamięci...


W lipcowy poranek ruszyliśmy do Wysowej wypróbowanym zespołem. Znaczy Z Michałem i jego żoną Basią. Na miejscu samochód zostawiliśmy pod kościołem i ruszyliśmy w kierunku Ropek. Początkowo towarzyszyła nam mgła rzednąca z każdą minutą. We wspomnianych Ropkach nie było już po niej ani śladu, a słońce zaczynało bezlitośnie prażyć. My skręciliśmy na szlak żółty prowadzący początkowo łąkami. Gdy zaczął się wspinać przez las, droga ociekała wodą przypominając strumień. Jeden z zakrętów ukazywał w prześwicie lasu królową Beskidu Niskiego. Dla nas był to znak, że należy zejść ze szlaku i ruszyć na azymut. Dzięki temu znacznie skracaliśmy dystans.





Schodząc przez wysoką trawę kierowaliśmy się na nieodległe zarośla, które kryły potok. Wody było w nim tyle, że zaczęliśmy się rozglądać za jakąś kładką. Niestety nie wypatrzyliśmy takowej. Michał i Basia spokojnie przeszli suchą nogą. A ja? Ja zrobiłem ten jeden fałszywy krok i nabrałem wody do jednego z butów. Za strumieniem weszliśmy na szuter. Idąc w kierunku Lackowej znaleźliśmy kładkę. Szkoda, że dopiero teraz. Prowadziła do małej cerkiewki, przy której zrobiliśmy przerwę. Korzystając z niej zmieniłem skarpety i wykręciłem wkładkę w przemoczonym bucie.





Zostawiając dolinę Bielicznej za sobą ruszyliśmy przez łąki pełne byków. Idąc nadal na azymut zaatakowaliśmy Lackową jej północnym zboczem. Mimo upału zdecydowałem się założyć pokrowiec przeciwdeszczowy na mój intensywnie czerwony plecak. Nie wiedziałem ile prawdy jest w opowieściach o bykach i kolorze czerwonym. Ale jak to mówią "przezorny zawsze ubezpieczony". Przebyliśmy łąkę spokojnie i zagłębiliśmy się w las. Prowadził Michał. Stopniowo nabierając wysokości odczuwaliśmy coraz wyraźniej skwar tamtego dnia. Na domiar złego przyczepiły się do nas chmary owadów uniemożliwiające jakikolwiek przystanek. Gdy tylko ktoś się zatrzymał zaczynały go obsiadać i kąsać. Michał niemal bezbłędnie wyprowadził nas na szczyt. Wyszliśmy ok 200 m na zachód od kulminacji. Właściwie to tak jakby trafić w punkt. Tym bardziej, że cały czas szliśmy lasem, który utrudniał jakiekolwiek korekty. Niestety tu także nie mogliśmy odpocząć. Nasze owadzie towarzystwo połączyło siły z nowymi kolegami i przepędziło nas ze szczytu. Zdążyliśmy tylko wykonać parę pamiątkowych zdjęć.





Teraz można było już wracać. Lackowa zdobyta. Czegoż chcieć więcej? Ale dla nas to było za mało. Zamiast do Wysowej ruszyliśmy na Busov. Początkowo granicą, aby w miejscu, w którym szlak zielony odchodzi do Wysowej zejść na stronę słowacką. Do tego miejsca szliśmy dość sprawnie. Sprzyjał temu cień lasu. Jednak u sąsiadów weszliśmy na rozległe łąki, których niestety nie mogliśmy przeciąć najkrótszą drogą. A to dla tego, że dużą ich część stanowiły ogrodzone pastwiska. Bezlitosne słońce zaś nadal pokazywało co potrafi. Tak zaczęła się dla mnie gehenna. Mimo usilnych starań nie dawałem rady dotrzymać kroku moim towarzyszom. Nie dawałem rady ale cały czas próbowałem. Słoneczny żar i szarpane tępo mojego marszu niepostrzeżenie pozbawiały mnie sił. Przy niezbyt imponującym podejściu na Palnicę byłem kompletnie wypompowany. Brnąc na jej grzbiet pośród lasu musiałem często przystawać. I mimo tych odpoczynków, przy każdym kolejnym, sapałem tak jakbym przebiegł dychę a nie przeszedł siedem kroków.
Gdy wreszcie dotarłem i ja na grzbiet rozsądek podyktował nam jedyne słuszne rozwiązanie. Zdecydowaliśmy wracać. Chcąc wejść na Busov musielibyśmy przejść znacznie więcej, a ja już ledwo sapałem. I tak trawersem przez grzbiet Palnicy dotarliśmy do jakiejś zapomnianej drogi, która sprowadziła nas na słowackie pastwiska. Te same, które trzeba było obejść szerokim łukiem. Wlokąc się noga za nogą zadawałem sobie jak mantrę pytanie "czy to jeszcze daleko?". Upał i pragnienie przez wcześniejszą część dnia sprawiły, że nie miałem już nic do picia. Oj ciężka była to droga. Zbawczy cień na przełęczy Cegielka powitałem jak oazę na pustyni...
Gdy dotarliśmy w końcu do Wysowej zaopatrzyłem się w dużą ilość płynów. Niestety odwodnienie już dokonało spustoszenia i nawet wypicie basenu wody nie pomogłoby w tamtym momencie. W domu czekała mnie bezsenna noc i koszmarna migrena. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy.





Tamten wypad był dla mnie lekcją pokory i nauczył mnie umiaru. Dał także impuls, aby mocniej zainteresować się tematem nawodnienia w czasie dużych upałów. A pewno dla całej naszej trójki był sprawdzianem gry w zespole.

Lipiec 2011

zdjęcia Basia i michał

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz