Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

piątek, 23 marca 2018

W chuj daleko czyli dwa dni w Beskidzie Sądeckim


Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Autobus z Rzeszowa, zdaniem pani z informacji, miał się zatrzymywać na tarnowskim dworcu. Tymczasem ledwo zahaczył o opłotki miasta nieopodal zjazdu z A4. Wysiadłem w okolicy, którą można by nazwać śmiało: Niewiadomogdzie. Typowa sypialnia, mnóstwo blokowisk i ani żywej duszy. Trudno się dziwić, skoro jest trzecia nad ranem. Jakimś cudem spotykam faceta skrobiącego auto i jeszcze większym cudem okazuje się, że jestem na dobrej drodze. Kawałek dalej spotykam kolejnego przechodnia i zagaduję go o drogę, tak dla pewności.
- Do dworca? Prosto w tym kierunku. Ale to panie w chuj daleko!..


W Rytrze z Pimem jesteśmy przed siódmą.  Atak zimy skutecznie opóźnił jego autobus. Mamy na starcie dwie godziny poślizgu. Dzięki temu miałem czas na krótki sen w domu przed wyjazdem i przejście połowy Tarnowa, aby dosiąść się do kolegi. Okoliczne góry na oko szykują się do wiosny. W zasięgu wzroku nie ma ani grama śniegu, wszędzie trawa. Decydujemy się na średniej długości wariant dojścia do Obidzy. Najpierw żółtym szlakiem gminnym na Przełęcz Żłobki, a dalej na Wielki Rogacz i stamtąd do Wątorówki gdzie mamy nocleg. Obaj jesteśmy zwyczajnie zmęczeni całonocną podróżą i ambicji wystarcza nam jedynie na to.
Na przystanku załatwiamy szybkie śniadanie i zmianę garderoby na tą marszową. Sprawnie ruszamy do Wielkiej Roztoki. Tam mamy rozterkę nawigacyjną. Nie wiemy, którędy szlak przecina rzekę. Jak to często bywa okazuje się, że najprostsze rozwiązanie jest tym prawidłowym. Ruszamy, jakżeby inaczej, przez jedyny most w okolicy. Szybko mijamy robotników leśnych i po chwili walki z rozjeżdżonym przez nich szlakiem, zaczynamy nabierać wysokości. Droga mimo, że zmrożona jest pełna nierówności, które utrudniają złapanie rytmu. Gdy tylko pojawia się możliwość zejścia na wygodniejszy trakt korzystamy z niej. Nie przeszkadza nam nawet konieczność nadłożenia drogi. Pim od tej pory prowadzi nas w oparciu o mapę i GPS.


Jeden z bocznych grzbietów fot. Pim
boczny grzbiet fot. Pim

Gdy osiągamy pierwszy grzbiet zaczyna robić się biało. Ta kulminacja przypomina mi Piotrusia z B. Niskiego. Gdy ją opuszczamy idziemy różnym terenem: lasem, drogami, czasem szlakiem, a czasem bez niego. W pewnym momencie wychodzi, że powinniśmy wejść w stromy jar. Chwilę walczymy z wątpliwościami, które jednak ignorujemy i zaczynamy podejście. Z mapy wynika, że czeka nas jakieś 100 metrów w pionie do przejścia tą rynną. Stopniowo staje się ona coraz bardziej pionowa i w końcu musimy iść wspomagając się rękami. Konieczne jest też wybijanie w śniegu dobrych stopni butami. Wysiłek jest spory. Wyraźnie odczuwam walące serce. Czy to aby na pewno tylko Beskidy? To tylko sto metrów, a wysoko w chu...
na Wielkim Rogaczu fot. Pim


Na Przełęczy Żłobki mijamy pierwszych ludzi, nie licząc drwali. Nadal jest biało i mocno wieje. Biel mamy nie tylko pod nogami. ale i w około. Mgła zasłania wszystko, co w oddali. Wielki Rogacz osiągamy po parunastu minutach. Śniegu niby nie jest dużo, ale czasem jego skorupa zarywa się pod nami. Strasznie rwie to rytm marszu i potęguje znużenie. Na rogaczu schodzę na moment w las i zapadam się powyżej kolan. Sprawny powrót z mojej mikro wycieczki jest możliwy tylko na czworaka. Im bliżej Obidzy jesteśmy, tym śniegu jest coraz mniej, aż w końcu zastępuje go lód i zamarznięte błoto. To ostatnie stężało w muldy, co wymusza zwiększoną uwagę. Idziemy po płaskim, a ja z każdym krokiem jestem coraz bardziej ospały i do Wątorówki dochodzę jak we śnie. Niby krótka trasa, a daleko w chu...
Wątorówka fot. Pim


Na miejscu jesteśmy w okolicach trzynastej. Teraz czeka nas pracowite popołudnie. W chatce temperatura sięga niebotycznych dwóch stopni. Przy każdym oddechu wydobywają się z nas kłęby pary. Pim sprawnie rozpala pod kozą. Ja przejmuję od niego dbanie o ogień, gdy on tymczasem donosi paliwo. Do wieczora czas schodzi nam na rozmowach, dorzucaniu do pieca i jedzeniu. Wypijamy też morze herbaty. Gdy powoli uznajemy, że czas na sen, a powietrze parzy swymi dwunastoma stopniami, do chaty dociera trzech panów. Sen odwleka się, temperatura od razu rośnie. Pięć grzejników dających stale 36,6 to zawsze więcej niż tylko dwa. Panowie sprawnie przejmują obowiązki palaczy. Jednak nawet oni potrzebują dłuższego czasu, żeby nagrzać względnie chatę. Niby to jeszcze tylko kilka stopni. ale daleko w chu...



Wątorówka od środka wszystkie fot. Pim

Rano pierwsi wstają trzej amigos. Nasz duet spokojnie dosypia. Poza tym w kuchni jest na tyle ciasno, że w pięciu byłoby nam trudno cokolwiek zdziałać. Na poddaszu gdzie spaliśmy unosi się intensywny zapach dymu. Wszystkie nasze rzeczy przechodzą trwale aromatem wędzonki. Jako, że mamy dzisiaj zejść zielonym szlakiem do Piwnicznej, to nie śpiesznie ogarniamy śniadanie, pakowanie i porządkowanie chatki. Trio wychodzi w okolicach dziewiątej, a my dopiero po jedenastej.




widok z wieży
na wieży fot. Pim

Przez noc temperatura spadła w okolice - 10 i świat przykrył puszysty śnieg. Jest go akurat tyle, że ułatwia marsz zwłaszcza po zamarzniętych szutrach i miejscach ze szklistym lodem. Pierwszy kontakt z mroźnym powietrzem jest trudny. Ale szybko rozgrzewa nas wędrówka. Na grzbiecie zaczynamy odczuwać, że wiatr także nabrał wigoru. Na bardziej otwartych fragmentach zdążył nawet usypać konkretniejsze zaspy. Jednak to na Eljaszówce dopiero pokazuje, jak bardzo się wzmógł przez noc. Gdy wchodzimy na wieżę i tym samym stajemy powyżej koron drzew, samozaparcia wystarcza na kilka zdjęć i wychładzające macki wiatru zganiają nas na dół. Niezwłocznie ruszamy w dalszą drogę, żeby za parę chwil odbić do Chatki Magury. Tam witają nas dźwięki Trójki, miłe ciepło, sympatyczni gospodarze i czereda psów z kotem. Ten ostatni szybko ląduje na moich rękach. Mruczek jest tak zabezpieczony przed zimnem, że gdy go pogłaskać palce toną we futrze. Na łapach zaś ma istny aksamit. Korzystamy z okazji i z Pimem zamawiamy po kawie oraz coś na ciepło. Nie ma to jak domowe jedzenie!..


Chatka Magury fot. Pim

Dalsza droga mija nam sprawnie. Nawet mimo tego, że mamy do przejścia kilka trudniejszych fragmentów. Są strome, słabo przykryte śniegiem, a dodatkowo chowają się tam kamienie powleczone lodem. Od samego rana sypie śnieg i widoczność jest marna. Miejsc z potencjalnymi ładnymi widokami jest sporo. Ale w takich warunkach można tylko popuścić wodze fantazji, żeby zastąpiła oczy. W końcu docieramy do Piwnicznej. Jest szesnasta i czas do wyjazdu spędzamy w przyhotelowej knajpce. Przede mną cztery godziny podróży. Niby nie tak długo w porównaniu z ponad ośmioma czekającymi na kolegę. Ale bardzo chciałbym,  jak najszybciej być w domu. Tak bardzo, że na usta samo ciśnie się: długo w chu...
kaplica przy szlaku fot. Pim



marzec 2018

4 komentarze:

  1. Podoba mi się to pierwsze zdjęcie. Jest takie "Tolkienowskie". Po prostu wędrówka w kierunku Mordoru.
    W sumie po tej podróży to trochę tak było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie ta okolica na zdjęciach okazała się bardziej ciekawa niż w realu.
      Tylko pytanie, czy to jeszcze Shire? A może Martwe bagna? Czy okolice Wichrowego Czuba? Już wiem to las w którym hobbici spotkali Toma Bombadila!

      A kierunek twojego powrotu można by spointować:

      https://www.youtube.com/watch?v=8XiKCaN2cP8

      Usuń
  2. Bardzo pięknie i świetna chatka Wątorówka, chciałabym ją kiedyś odwiedzić. A kiedy odbył się ten wypad? Byliśmy ze znajomymi niedaleko w styczniu, w podobnych warunkach pogodowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem. Czytałem. Ale muszę Cię rozczarować. To był ostatni zimowy weekend marca. Dokładnie 17/18.

      Usuń