Jest sylwester, a może już nowy rok, gdy ktoś rzuca propozycję, aby wyskoczyć w najbliższym czasie w góry. Szybko konstatujemy, że najbliższy weekend jest długi i ma trzy dni. Widać, że propozycja nie trafia w pustkę i pewno coś z tego będzie. Ale teraz nie czas na konkrety, teraz jest czas „zmęczenia”. Zapada postanowienie, że dogadamy sprawę w tygodniu...
Zostawiliśmy Jasło szare, ponure i zaspane. Pewnie byłoby weselsze, a może byłoby mu nawet weselej, gdyby zima okryła je minimalną warstwą białego puchu. Mijamy kolejne większe miasta na naszej trasie i powoli godzimy się z tym, że mimo stycznia przyjdzie nam spacerować w błocie. Jednak, gdy mijamy Gorlice nadzieja zaczyna w nas gościć. Gdzieniegdzie zauważamy hałdy śniegu, a im dalej w wioski tym więcej jest go na polach. Jednak najmilsze zaskoczenie jeszcze przed nami. Dostarcza nam go Magura Małastowska, która jest cała zaśnieżona i dodatkowo termometr w aucie zaczyna pokazywać coraz niższą temperaturę.
Na
miejscu w Wysowej jest już w ogóle miodzio. Wszędzie jest biało,
a temperatura ma głęboko w nosie dodatnie rejony i zero jest dla
niej nie sympatyczne, to też woli trzymać się od niego z daleka.
Jesteśmy po prostu w różowych muchomorach. Szybko zarzucamy ochraniacze, lekko przepakowujemy plecaki i w drogę.
Po
opuszczeniu asfaltowej drogi, co następuje bardzo szybko, wbijamy
się w szlak, który latem prowadzi szutrem wprost do pasma
granicznego. Warunki
są super, śniegu jest w sam raz. Cieszy oczy, a torować nie trzeba.
Nim osiągniemy granicę polsko-słowacką czeka nas siurpryza. Na
okoliczne łąki wyszła większa gromada saren. Na szczęście nie
są niczym zaniepokojone i można je fotografować do woli.
Nie wiem
czy to te zwierzaki czy rozmowa tak nas rozkojarzyła, ale w pewnym
momencie odbijamy nie tam gdzie trzeba i dziwi nas, że
szlak nie odbił wraz z nami. Szybkie poszukiwania Mikrona przynoszą
rezultat i razem z Chochlikiem dołączamy do niego brnąc przez
chaszcze na przełaj...
Jest granica. Robimy krótki postój i zaraz przechodzimy na słowacką stronę. Droga w sąsiednim kraju zaczyna się od obejścia niewielkiego zagajnika. Z tego miejsca mamy doskonały widok na królową polskiego Beskidu Niskiego - Lackową. Po kilku chwilach i paru setkach metrów panorama zaczyna się zmieniać i miejsce naszej monarchini zajmuje on, Busov. Król, zupełnie jak nie facet, nieśmiało kryje się za Palnicą i nie pokazuje, prócz wierzchołka, swego całego oblicza. Nim dotrzemy do obojga parę kilometrów przyjdzie nam przedreptać rozległą równiną, na której latem są łąki, a Słowacy mają tam swoje pastwiska dla bydła. Jednak tym razem obejdziemy je boczkiem. Latem szliśmy na przełaj skrzętnie przeskakując przez ogrodzenia. Przyznam, że miałem duszę na ramieniu, bo szedłem wtedy z intensywnie czerwonym plecakiem, a krówki pracowicie przeżuwały świeżą paszę. Słowacja to nie Pampeluna, a ja nie preferuje udziału w gonitwach byków. No, ale teraz jest zima i nawet, jeśli mam czerwone ciuchy to bydło grzecznie stoi w oborach. Bać się nie ma czego. Przede wszystkim jednak lepiej znamy okolicę i jak się już rzekło pastwiska ominiemy szerokim łukiem.
Krok za krokiem zbliżamy się do celu naszej wędrówki. Równina umyka miarowo pod naszymi stopami a rozległą przestrzeń pastwisk i łąk zastępują coraz gęściej rozsiane forpoczty lasu. Wraz z pojawieniem się drzew teren zaczyna się pochylać i zamieniać w podejście zboczem Palnicy. Gdy robi się już na prawdę stromo jesteśmy w gęstym lesie. I znów staje przed oczyma lato. Wtedy myślałem, że wyzionę ducha w tym miejscu. Teraz jednak idziemy wszyscy sprawnie i podejście kondycyjnie nie sprawia nam żadnych trudności. Jedyną przeszkodę stanowi to, że idziemy na azymut i trzeba się czasem pochylić lub chaszczować. Na grzbiecie Palnicy stajemy szybko. Tu dopiero zaczyna być czuć zimę. Z racji, że jesteśmy dość wysoko, a za plecami mamy rozległą otwartą przestrzeń nie dziwi zimny wiatr. Szczelniej otulamy szyje i ruszamy trawersem grzbietu, aby za jakiś czas skręcić w dolinkę dzielącą nas od Busova. Zejście do niej jest znacznie krótsze niż poprzednia wspinaczka. Mikron wraz z Chochlikiem korzystając ze zmrożonego śniegu zaczynają zjeżdżać na butach jak na nartach. W moim przypadku sztuka jest niemożliwa. Stosunek masy do powierzchni nośnej moich podeszew powoduje, że zamiast jechać w dół, to wbijam się w śnieg.
Na
dole szybka akcja z określeniem gdzie dokładnie zeszliśmy i w
którą stronę iść dalej. Mikron jak zawsze staje na wysokości
zadania i po chwili ruszamy we właściwym kierunku. Z pomiędzy
koron drzew zaczyna nam przyświecać słoneczko. Miła sprawa, bo do
tej pory były na niebie tylko chmury. Gdy docieramy na właściwy
szlak na Busov decydujemy się na nieco dłuższą przerwę,
nadchodzi czas na posiłek. Mój termos okazuje się być do bani.
Dotychczas żyłem w przeświadczeniu o tym, że dokonałem interesu
życia i termos za 30 zł z marketu będzie dobry. Tym czasem wykazał
się sprawnością tylko na jednym wyjeździe. Na szczęście ma
resztki godności i przynajmniej nie pozwolił mojej herbacie
zamarznąć.
Posileni
ruszamy dalej. Po drodze mijamy ciekawe drzewa oblepione śniegiem w
taki sposób, że aż ciężko uwierzyć, że to działanie natury.
Niedługo potem dochodzimy do właściwego podejścia na Busov. Tu o
dziwo śnieg jest coraz głębszy i coraz bardziej sypki. Mikron z
Chochlikiem prowadzą, przy czym poruszają się jak ślimak z
popularnej niegdyś zagadki matematycznej. Robią krok do góry i
zjeżdżają pół kroku w dół, wszystko przez ten śnieg. Ja nie
mam już tego problemu, idę jak po schodach. Szczęściem ten fragment nie jest długi i po kilku
chwilach stajemy na grzbiecie króla Beskidu. Jeszcze
parę kroków i jesteśmy na szczycie. Z
oddali słyszymy jakieś głosy. Gdy postanawiamy już zejść mijamy
grupę Słowaków, którzy podchodzili z przeciwnej strony niż my.
Stoję w Krośnie i czekam na autobus do domu. Jest mi piekielnie zimno, a tu jeszcze 30 min czasu do odjazdu. Miałem szczęście, bo z Jasła udało mi się tu przyjechać za darmo. Kierowca po prostu stwierdził, że szkoda zachodu z tak niską kwotą, a po za tym kończył już kurs i był w dobrym humorze. Czas leniwie płynie a ja jeszcze raz, tyle że w głowie, przeżywam dzisiejszy dzień.
Po
zejściu z Busova ruszyliśmy leśną drogą w przeciwnym kierunku
względem tego, z którego przyszliśmy. Po drodze minęliśmy
jeszcze jakąś starą budę ciężarówki, która była przerobiona
na kontener mieszkalny. Zza
grzbietu Busova co czas jakiś przyświecało nam słońce, tym razem
w plecy. Reszta
drogi po słowackiej stronie prowadziła znów rozległymi łąkami.
Dopiero od granicy z Polską zaczęło robić się nieco lesiście,
ale bez przesady. Nim jednak powróciliśmy na łono ojczyzny
zrobiliśmy jeszcze mały postój w napotkanej wiacie. Z
tego miejsca mieliśmy do przejścia jakieś dwa, trzy kilometry
szutrami. I na
koniec godzinny marsz asfaltem. Zdecydowanie nieprzyjemne
doświadczenie, nawet zimą. No a końcówka wyjazdu to jazda przez
coraz bardziej szare, ponure i bezśnieżne okolice Gorlic, Biecza,
aż do Jasła...
wszystkie zdjęcia Mikron i Chochlik
styczeń 2012
wszystkie zdjęcia Mikron i Chochlik
styczeń 2012
Bardzo fajny był ten wypad,a nie wiedzieć czemu zupełnie zatracił się w mojej pamięci.Dzięki za przypomnienie...Miło było poczytać ;-) Pozdrawiam.M
OdpowiedzUsuńcała przyjemność po mojej stronie. Chyba coś tam mam jeszcze w szufladzie co może Ci odświeżyć pamięć... :D
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz i wizytę.