Jakoś tak się działo, że od kilku lat wakacyjny urlop spędzamy jeśli nie nad morzem to przynajmniej nad wodą. Tym razem jednak było inaczej. Z przyczyn różnych morze nie wchodziło w grę, co bardzo smuciło moją żonę. Na horyzoncie rysowały się wakacje w mieście przerywane od czasu do czasu krótkim wypadem na okoliczne łono przyrody. Razu pewnego jednak żona rzuciła luźno, że pojechałaby w Biesy. A mnie jakoś tak klocki organizacyjne same dopasowały się w wyobraźni i z niezobowiązującego pomysłu urodziła się nam konkretna idea...
Namiot, maty i śpiwory spakowane. Ciuchów każde z nas wzięło totalne minimum na pięć dni. Teraz nadszedł czas próby generalnej. Dopniemy, czy nie dopniemy.
-Kurcze nie domyka się.
-Poczekaj. Ja docisnę, a ty będziesz zamykała.
Uff, udało się. Nasza nowa turkusowa walizka pomieściła większość ekwipunku. Ale przecież sto litrów to nie w kij dmuchał! Reszta drobnicy i rzeczy potrzebne w podróży wylądowały w niewielkich plecakach, które zabieramy z myślą o noszeniu ekwipunku podczas górskich wycieczek. Ale chwila, chwila! Góry, wycieczki, namiot i do tego walizka na kółkach? A no tak. Plecaków o podobnej pojemności w domu brak, z naszej trójki tylko ja jestem w stanie dźwigać większe ciężary, a na plecach będę miał swoją czterdziestkę. Bazę mamy stacjonarną, więc pomysł na wykorzystanie walizki pojawił się jakoś tak naturalnie. Ha! i okazał się strzałem w dziesiątkę. Dzięki niemu to co nie potrzebne w namiocie leżało w walizce w przedsionku, a co najważniejsze dostępne w łatwy i wygodny sposób.
Obóz założyliśmy w Wołosatem przy jednym z gospodarstw agroturystycznych. Ku naszemu zdziwieniu nie byliśmy jedynymi, którzy zdecydowali się na wczasy pod namiotem. Żeby rozstawić wygodnie nasze dwa schronienia musieliśmy się udać w najdalszy kont ogrodu. No właśnie, dobre i wygodne urządzenie sobie noclegu wymagało zabrania dwóch namiotów - dwu i jednoosobowego. Na szczęście walizka miała kółka i nie trzeba było jej dźwigać.
W Bieszczadach w sezonie letnim nie byłem chyba czternaście lat i nie wiedziałem czego się spodziewać. Chociaż lepiej powiedzieć, że spodziewałem się tłoku i cepeliady. Podyktowane to było lekturą forów w sieci i moimi własnymi doświadczeniami z jesieni 2015 r. O dziwo czarne scenariusze nie sprawdziły się. Przez cztery dni bieszczadowania weszliśmy na Tarnicę z bazy by później zejść do Ustrzyk Górnych przez Szeroki Wierch, a kolejnego dnia przetrawersowaliśmy Połoninę Caryńską.
Pierwsze aby córka zaliczyła najwyższą górę w Biesach, a drugie bo to moja ukochana góra w tamtym rejonie. Nie powiem, że było luźno, bo tak na niebieskim szlaku z Wołosatego jak i na odcinku GSB z Ustrzyk było sporo ludzi. Ale widziałem już większy tłok tak w samych Bieszczadach jak i np. w Pieninach. Co najlepsze to w Gnieździe Tarnicy tłumy waliły tylko na szczyt, a Szeroki Wierch był niemal pusty. Podobnie na Caryńskiej. Tłum kończył się zaraz za Pierwszą kulminacją Połoniny. Co do ferii kiczu to w Ustrzykach od dziesięciu lat nic się nie zmieniło. Jest parę straganów ale w porównaniu z nadmorskimi kurortami czy pobliskim Polańczykiem to jak osiedlowy ryneczek w zestawieniu z hipermarketem.
Mocno rzucała się w oczy niewielka ilość turystów wędrujących z całym dobytkiem. Większość na szlaku stanowili ludzie mający stałą bazę i dojeżdżający pod konkretne góry swoimi autami lub busami. Coś czego latem chyba nigdy nie widziałem w Biesach to kilkudziesięcioosobowe wycieczki dzieciaków wędrujących na Tarnicę lub przez jej Gniazdo. Towarzystwo sprawiało wrażenie karnego i całkiem nieźle znoszącego trudy podejścia. Kolorowe i wesołe zjawisko stanowiły pociechy w wieku późno przedszkolnym, które maszerowały dłoń w dłoń ze swoimi rodzicami. Pośród nich wiele było zadziwiająco dzielnych i wytrwałych. Było też kilka zadziwiająco marudnych. Osobną sprawą były sposoby rodziców na zachęcanie ich do wędrówki. Tu też mogliśmy zobaczyć pełen przekrój metod - od wesołej rozmowy i prób wzbudzenia zainteresowania otaczającym światem po nagradzanie wysiłku dłuższym dostępem do telefonu na zdobytym szczycie. Chciało by się krótko podsumować - jako na dole tak i pod niebem...
Chyba najbardziej z tego wyjazdu w pamięć zapadną mi dwaj salezjańscy klerycy, którzy pierwszej nocy dzielili z nami pole namiotowe. Pojawili się dość późno, a rano dosiedli się do nas gdy kończyliśmy śniadanie. Rozmowa z nimi zatrzymała nas na dość długą chwilę, a później jeszcze parę razy minęliśmy się na szlaku. Żona nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przypominali nas z przed szesnastu lat gdy wędrowaliśmy po Bieszczadach po raz pierwszy. Mieli tak samo jak my wypchane i obwieszone sprzętem wszelakim plecaki. Nasza przelotna znajomość zakończyła się zaproszeniem do zabytkowego klasztoru, który można zwiedzać, a który znajduje się w sąsiedztwie seminarium salezjańskiego w Wielkopolsce...
Wakacyjny wyjazd na dziki wschód nie był intensywny, nie był też odkrywaniem nowych miejsc. Jednak dostarczył nam tego, czego było nam potrzeba: spokoju, ciszy i wyrwania ze szponów terminów, dni, godzin. Czasem człowiek potrzebuje zapomnieć czy dziś środa, czy może jednak niedziela. A walizka? Sprawiła się, mimo szyderstw i uśmieszków naszych znajomych, dzielnie i okazała się bardzo wygodnym sposobem przechowywania i transportu potrzebnych rzeczy podczas stacjonarnego namiotowania. Z nią tak jak z parasolem. W góry z nim chodzą bardzo niedoświadczeni lub starzy wyjadacze. A kim my jesteśmy? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie. Ale nie zapomnijcie, że nasza przygoda z górami trwa już ponad szesnaście lat... !)
lipiec/ sierpień 2019
Mama Du Diouf nagrał kiedyś płytę "Z Walihą na Madagaskar". Ale Waliha to instrument muzyczny....Jak się ma do tego walizka?
OdpowiedzUsuńTo trochę jak ze słoniem i fortepianem: fortepian zasłonisz a słonia nie zafortepianisz.
OdpowiedzUsuńWalihę spakujesz do odpowiedniej walizki a walizki do odpowiedniej walihy nie.
Ponad to trąci mi tu alternatywą i mokrą kaczką. :D Na walizce da się też grać jak na bębnie, a gdy przychodzi podróż to w walihę się nie spakujesz. A nasza walizka jest i pojemna i sztywna więc dobrze dudni. :P