Nie zgadzam się na kopiowanie treści i zdjęć w całości i/lub we fragmentach, jak i na komercyjne używanie całości bądź fragmentów strony.

piątek, 6 grudnia 2019

Obrazki z wyprawy - Bułgaria


Siedzę sobie w domu i spokojnie stukam w klawisze komputera. Kaloryfer za moimi plecami jest ciepły, a słońce za oknem już nie grzeje jak dwa tygodnie temu. Noce są coraz zimniejsze i regularnie ocierają się o przymrozki. Świat coraz wyraźniej szykuje się do jesieni i aż trudno uwierzyć, że cztery dni temu biegałem w samych kąpielówkach po bułgarskiej plaży smażąc się w ponad trzydziestostopniowym upale...

Podróż na południe zaczęliśmy na dobre w piątek trzynastego na krakowskim lotnisku. Ula miała już na swoim koncie dwa loty, a dla mnie i Kai to było zupełne novum. Zaskoczyło mnie, że pasy startowe nie są gładkim asfaltem tylko powierzchnią ułożoną z betonowych płyt, że Boeing 737 wcale nie jest taki duży i, że potrzebuje tak niewielkiej drogi aby wystartować. To co się dzieje na pokładzie było mi znane z lektury i opowieści. Jednak coś podczas tego przedstawienia sprawiło, że moja uwaga się zmotywowała. Otóż kapitan samolotu nosił jakże klasyczne imię Odyseusz. W połączeniu z feralną datą zaczęło to wyglądać jak omen. Całe szczęście, że nasze biuro podróży to nie była Itaka. Strach pomyśleć w co mogłyby zamienić się nasze wczasy i jak długo trwałby powrót do domu, gdyby to nie był zwykły zbieg okoliczności...

 Zaliczyliśmy już pierwsze kąpiele w Morzu Czarnym, to może teraz coś zwiedzimy. Zwłaszcza, że mieszkamy w sąsiedztwie słynnego Nesebyru. Stwierdzamy, że najłatwiej będzie nam dotrzeć na miejsce pieszo zdając się na przewodnictwo Map Google. Klik - Nesebyr jako cel wybrany, klik - prowadzenie włączone. Najpierw zachodzimy w jakieś krzaki, w które wejścia dziewczyny stanowczo odmawiają. Później idziemy wzdłuż ruchliwej miejskiej arterii. Okolica może jest mniej niepokojąca, ale czy tak wyglądać ma spokojne zwiedzanie? Potykając się na nierównych chodnikach, które wydają się być tutejszym standardem, docieramy do niepozornego skweru. Hmmm, chyba coś nie wyszło. Jak na jedno z najważniejszych miejsc turystycznych w Bułgarii to coś mało tu turystów. Właściwie poza nami nie ma tu innych zwiedzających. I zabudowa jakaś taka mało historyczna. No to chyba nie jest to słynne stare miasto. To może napijemy się chociaż prawdziwej kawy? W naszym hotelu niestety serwują tylko rozpuszczalną, która może i do śniadania obleci, jednak im dalej w dzień, w Uli i we mnie rośnie pragnienie na zwykłą parzoną lub z ekspresu. Ale przygotowywaną z czegoś po czym pozostaje mokry żużel, a nie z czegoś co rozpuszcza się bez śladu w wodzie. Znowu klik - kawiarnie w okolicy, klik - prowadź do najbliższej. Na miejscu klapa. Lokal nieczynny. Koniec sezonu wymiótł  obsługę wraz z wyposażeniem. Próba druga jednak przynosi podwójny sukces tak w kwestii czynnego lokalu jak i w przypadku prawdziwej kawy...
Dziewczyny korzystają z kąpieli w morzu. Ja tym czasem smażę się na ręczniku. Mam zamknięte oczy. Bodźce jakie odbieram to gorąco i gwar wielojęzycznych rozmów w około. Gdzieś powyżej mojej głowy z kolażu dźwięków wybija się spokojna rozmowa dwóch kobiet i jednego chłopca - Bartusia. Trochę się wygłupiają, trochę bawią. Można rzec, że odpoczywają na plaży. Jednak w pewnej chwili malec, jak się domyślam, coś wypatrzył i szybko przekształcił obserwację w pytanie. Pytanie jak to zwykle bywa w przypadku dzieciaka na przełomie przedszkola i szkoły nie do zatrzymania. W tym wieku ciekawość nadaje pytaniom pęd podobny jak w przypadku pociągu TGV, tu energia się musi wytracić, bo żaden hamulec nie podoła takiej sile. Ale w odróżnieniu od pociągu wiąże się to z tym, że pytanie najczęściej wybrzmi ku uciesze słuchaczy.
- Ciocia! A ty też kupiłaś sobie takie majtki wkładane w tyłek?
Nasza stołówka przypomina Wieżę Babel. Mnogość języków słyszanych wkoło budzi naturalne skojarzenia z tą historią. Albo z zabawnym stwierdzeniem o przewodniku po Warszawie, który został napisany dla Japończyków przez Niemca po angielsku, a wydany w Madrycie. Nasza jadalnia opiera się na szwedzkim stole, obsługa rzecz jasna jest bułgarska i mówiąca po angielsku, a sąsiedztwo to: Polacy, Niemcy, Anglicy i Rosjanie. Słyszałem też chyba Włochów i Węgrów. Język polski nie budzi we mnie jakiś specjalnych emocji, ale większość pozostałych wywołuje we mnie wrażenia akustyczne. Niemcy i Anglicy są niezwykle głośni. Nawet gdy spokojnie rozmawiają przy posiłku ich głosy niosą się daleko wokoło. Ciekawe czy to cecha ich mentalności, czy tylko i wyłącznie sprawa artykulacji? Do niedawna sam nie wiedziałem, że różne języki w różny sposób wpływają na rozwój aparatu mowy. Więc może ma to jakieś przełożenie na donośność głosu? I Niemcy i Anglicy nie sprawiają wrażenia krzykaczy. Ich rozmowy wyglądają jak swobodne pogawędki, a nie jak brak kultury. Rosjanie z kolei brzmią niezwykle ciepło. Uwypukla się to zwłaszcza gdy mówią do dzieci. Ich mowa jest kojąca, pełna spokoju i budząca poczucie bezpieczeństwa. A co z Węgrami? Dla mnie zawsze ten język wywoływał emocje, które odczuwają Polacy słysząc Czechów lub Słowaków. Doświadczenie węgierskiej mowy jest tak odmienne i nieporównywalne z żadnym z popularnych języków, że moja bezradność i bezsilność sprawia, że chce mi się tylko śmiać. Czuję się wtedy jak na kolejce górskiej lub tak jak wtedy gdy czytałem "Kolor magi". Mózg wywraca mi się na lewą stronę. To się chyba nazywa przenicowanie?



Kawa jest dla mnie napojem, którego smak nigdy nie dorównuje zapachowi. Ilekroć czułem gdzieś w przestrzeni jej oszałamiający aromat dostawałem niemal ślinotoku. Mój nos odbierał te bodźce tak intensywnie, że późniejsze zetknięcie ze smakiem było tylko nędzną namiastką. Czymś co nigdy nie było wstanie zaspokoić łaknienia smaku sprowokowanego wonią. Żeby być uczciwym muszę powiedzieć, że kawę lubię. Nie wyobrażam sobie dnia bez przynajmniej dwóch kubków gorzkiej czarnej cieczy. W pewnym momencie złapałem się na tym, że tak bardzo przywykłem do smaku kawy, że wcale nie czuję potrzeby picia herbaty. A dawniej to ona była dla mnie naturalnym wyborem. I to wszystko właśnie teraz wzięło w łeb. Siedzimy w przyjemnej kawiarence w centrum starego Nesebyru i każde z nas sączy coś z kubka. Ja i Ula zamówiliśmy sobie kawę moccacino. Dla mnie to kawa i deser w jednym czyniący zadość wszystkim moim zmysłom. To jest moment perfekcji, zamknięta całość, kawa doskonała nie pozostawiająca miejsca na niedosyt. A kawiarnię polecam...

Nietypowe dla nas na bułgarskiej plaży jest to, że obstawiona jest gęsto przez ratowników. Urzędują  w specjalnych wieżyczkach. Stanowiska rozrzucone są tak aby mieli się nawzajem w zasięgu wzroku. Morze przez pierwsze dni mocno faluje i ratownicy surowo przestrzegają zakazu kąpieli. To znaczy do wody można wejść ale tylko po kolana. Spacerując brzegiem zatoki możemy porównać różne zachowania ratowników. Są stoicy - spokojnie siedzący w wieżyczkach, czujne owczarki - wchodzący razem z plażowiczami do wody i jest nasz - Marmotus Marus/ świstak morski. Jego twarz wyraża piekielne rozzłoszczenie. Ciągle gwiżdże. Gdy zaś ktoś nie zwraca na niego uwagi, wtedy nerwowym krokiem rusza w jego stronę. Na ogół wystarcza mu połączyć to z gwizdaniem, żeby nie musieć iść zbyt daleko. Gapowaty pływak szybko słyszy nadciągającego świstaka i reaguje właściwie. A nabuzowany facet zawraca po paru krokach. Czasem widzimy też jak krzyczy na najodporniejszych na perswazję. Ale zawsze wygląda to tak jakby nikt go nie rozumiał. Nic dziwnego, pośród plażowiczów chyba poza ratownikami nie ma żadnych Bułgarów...


wrzesień 2019

4 komentarze:

  1. W Bułgarii byłem raz, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Foteczki, które zapodałeś są mi znane, też się szwendałem w okolicach, o których piszesz. Pamiętam, że przywiozłem słuszny zapas konfitur z róży. Dzięki za garść wspomnień.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cała przyjemność po mojej stronie.

      My przywieźliśmy trochę ichniego wina i Rakiję dla kolegi. Z winami trzeba uważać bo stopień słodkości jest przesunięty w stronę lukru. Znaczy półwytrawne jest naszym półsłodkim, półsłodkie to nasze słodkie a słodkie to? no czysty cukier + procenty.

      A przetwory z róży to ichni biznes niemal narodowy. Kosmetyki, przetwory, alkohole wszystko robią.

      Wiem, że chciałbym tam wrócić. Mają tam całkiem sporo i całkiem pokaźnych gór. W bułgarskich Rodopach jest wszak najwyższy szczyt Bałkanów.

      Usuń
  2. Riła, Piryn - piękne góry na dalekie wędrówki. Byłem tam ze 20 lat temu, jeden z moich pierwszych dalekich wyjazdów górskich. Pociągiem przez Rumunię (Ernest Malinowski ma się rozumieć),z przyszłą - aktualną żoną, nocleg na dziko na plaży i rakija pita nocą, stojąc w morzu... Dzięki za przywołanie wspomnień ;-)

    Pozdrawiam, Michał J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam w moich skromnych progach.
      I jak wyżej, cała przyjemność po stronie uniżonego sługi... :D

      Usuń